For Your Pleasure

For Your Pleasure

Sunday, January 04, 2015

***

Nie robie New Year resolutions, na dobry poczatek zrezygnowalam z silowni, ktora i tak od czerwca jest w remoncie, oraz wypalilam urlopowo kilka paczek Cameli. Great start. Mam jednakowoz kilka pomyslow.

Po pierwsze. Zamiast gym, w kazdy weekend, o ile pogoda laskawie zezwoli, zabierac aparat i dluzszy obiektyw do Londynu na runde fotografii ulicznej. Ostatnio tak zrobilam i chodzilam non stop przez 8 godzin, co jest duzo ciekawsze i przyjemniejsze od machania konczynami na maszynach. W ogole chce sie w tym roku bardziej poswiecic pstrykaniu nie tylko na wyjazdach, ale i na co dzien. Wokol mnie nie ma nic ciekawego, wiec pozostaje Londyn. Potrzebuje tez jakis sensowny zoom, zatem mam zadanie bojowe: znalezc takowy na eBay.

Po drugie. Przestawic sie na gotowanie po wlosku. W moim mniemaniu, od gotowania sa kucharze, ja tylko przyrzadzam posilki, najlepiej a la Jamie w 30 minut, a jeszcze lepiej w 15. Przestudiowalam moj piekny przewodnik CULINARIA Italy i zaznaczylam najfajniejsze przepisy i wskazowki. Jutro robie zapas passaty, kupuje dobra (!) oliwe, jakis fikusny makaron, parmezan sobie sama zmiele moim bish-bash-Boshem, do tego na biezaco warzywa i mam to z glowy. Dowiedzialam sie z tejze ksiegi, ze to wloska krolowa Katarzyna Medycejska nauczyla Francuzow sztuki kulinarnej, analogicznie do Bony na polskim dworze. Kuchnia wloska jest prosta, konkretna i pyszna, do tego zdrowa, jesli zachowamy proporcjum, mocium panie. Pasta z feta, bazylia  i pomidorkami koktajlowymi ? Check! Risotto na tysiac sposobow ? Check ! Polenta (mozna dostac w Hollands&Barret) jako alternatywa dla owsianki ? Check. Nawet najwieksza fajtlapa dalaby rade, co dopiero ja :)

Po trzecie, wymieniam garderobe. Najchetniej wywalilabym 90 % na smietnik i poszla zakupic kompletnie nowa capsule wardrobe np. w M&S, ktory jest zawalony mamuskowymi, ciotkowymi, babcinymi okropienstwami w rozmiarze 20, ale tez miewa np. fajne spodnice olowkowe. Pencil skirts to zreszta moje najnowsze odkrycie. Zawsze sadzilam, ze beda mnie pogrubiac, tymczasem leza jak druga skora, pieknie podkreslaja talie, biodra i tylek. Dokupuje wiec co jakis czas poszczegolne elementy i ku mej euforii, wszystko w mojej szafie zaczyna wreszcie do siebie pasowac i moge robic niezliczona ilosc kombinacji. Grunt, to odpowiednia kolorystyka (w pastelach wygladam jakbym miala ciezka niedokrwistosc), fason (tylko tailoring) i oczywiscie odpowiedni rozmiar. Jak sie uporam z szafa, biore sie za buty, bielizne i akcesoria. W rok powinnam sie uwinac.

Po czwarte, poza majowka w Budapeszcie i lipcowa wizyta w Polsce, mam ochote zrobic sobie prezent na urodziny i wyskoczyc gdzies w koncu marca, byc  moze do Bolonii albo Florencji na weekend. Namawiam kolezanke z pracy, zeby porzucila meza i dzieci i sie do mnie przylaczyla. W odpowiedzi slysze: nie, bo czuje sie winna, kiedy wydaje pieniadze na siebie. Albo: boje sie ich zostawic samych. Nie chodzi tu o noworodki, tylko sztuk dwie w wieku 9 i 13 lat. Jestem pewna, ze zatarliby rece z uciechy, jakby zostali sami, wlacznie z mezem, zawsze to troche spokoju :) Bede ja urabiac, lot od nas mozna ustrzelic za 60 funtow w obie strony z podrecznym, mieszkanie na Airbnb za 25 euro za noc. Na dwie osoby...Coz to za wydatek, na litosc boska, nawet sprzataczke by bylo stac. Wiem, ja tego nie pojme, bo nie mam dzieci.

Po piate, nauka nowego jezyka. Ciagle mam dylemat, czy francuski (pod katem pracy byloby dobrze), czy niemiecki, czy jeszcze inszy ?

Poza tym wszystkim fajnie byloby zmienic prace i przeniesc sie blizej albo wrecz do stolycy. Innych szumnych planow na razie nie mam. Chce sie cieszyc zyciem, nowymi doswiadczeniami, rozwijac hobby. Normalka :)


Thursday, January 01, 2015

Poswiatecznie i noworocznie

Witam w Nowym Roku!

Przejde od razu do relacji z kilkudniowego pobytu w Lizbonie, ktory przypadl na tegoroczne swieta, jako ze akurat wtedy mam dlugi urlop, jak co roku zreszta.

Nastawialam sie na nalezny stolicy splendor i przepych, zastalam zas biede, bezdomnych, zaniedbane choc niegdys piekne budynki, chmary azjatyckich i czarnoskorych imigrantow handlujacych marycha, a wszystko to w scislym centrum. Az strach pomyslec, co sie wyprawia w reszcie kraju...

Pogoda - marzenie. W tym roku sie udalo, bo w poprzednim bylo deszczowo. Trafil mi sie raptem jeden pochmurny, choc cieply dzien i malenka mzawka. Poza tym piekne slonce, bezchmurne niebo i temperatura dobijajaca do 18 stopni. Tylko w Sintrze byl ziab, no ale to gory.

Ceny bardzo na plus. Dojazd z lotniska Aerobusem 3.5 euro, w jakies 15-20 min bylam na przystanku Picoas, skad powloklam sie brukowanymi uliczkami w kierunku mojego hotelu. Po drodze minelam ludzi grzebiacych w duzym smietniku. Smieci byly zreszta wszedzie, choc, trzeba przyznac, usypane w sterty i kupki i czekajace na poswiateczne sprzatanie. Pety walaja sie na prawo i lewo, choc wszedzie sa kosze sprytnie przystosowane do gaszenia niedopalkow. Ten narod tak ma...

Hotel byl super tani, bo taki sobie wybralam. 12 euro za noc, z dzielona lazienka, z ktorej chyba malo kto poza mna korzystal. Warunki spartanskie, ale lepsze niz w hotelu w Pradze, za ktory placilam 40 euro/noc. Codziennie musialam dreptac z samej gory Avenida de Liberdade do centrum, co mi nie przeszkadzalo, bo sama aleja przyjemna, pomijajac wylegujacych sie na lawkach meneli. Smiesznie w kontrascie wypadaly sklepy Prady, Korsa i innych Gucci - sruci, gesto nagromadzone na tejze reprezentacyjnej ulicy. Ludzie wysypujacy sie z drogich, jak mniemam hoteli, tak czy siak nadziewali sie na krazacych kloszardow. W tej sytuacji wcale nie zalowalam swojego wyboru. Pierwszego dnia polecono mi isc w kierunku placu Martim Moniz, ze tak niby najblizej centrum. Poszlam, przecierajac oczy na widok licznych minimarketow prowadzonych przez mniejszosc z Bangladeszu oraz rozmaitych podejrzanych murzynow. Wszystko oczywiscie obskrobane, zapuszczone i usmarowane grafitti. Na szczescie z Martim bylo juz blisko do punktu widokowego Graca, gdzie wreszcie sie usmiechnelam, podziwiajac piekna panorame. Od tamtej pory do i z hotelu szlam juz tylko Avenida. Lepiej na zimne dmuchac...

Wspomniana mniejszosc, plus Chinczycy z ich bufetami okazuja sie przydatni podczas swiat, ich restauracje i sklepy sa bowiem otwarte caly rok. Nie oznacza to, ze pozostale knajpy byly zabite dechami. O ile 24-go i 25-go na miescie bylo spokojnie i sympatycznie, od 26-go wysypala sie turystyczna stonka. Gdzies to wszystko musi jesc, wiec i lokale kusily ofertami w stylu dwa dania, kawa i dzbanek wino za 10 euro. Sniadanie mozna tez zjesc, amerykanskie (jaja, bekony, tosty) albo ichnie, za kilka euro. Maja tez Starbucksa i McDonalds, dla tych, co sie boja kafejek, solonych dorszy i innych sardynek. Jest wybor, dla kazdego cos sie znajdzie. Nic spektakularnego kulinarnie mi sie nie przytrafilo, a najlepszy obiad zjadlam chyba w tradycyjnej restauracji, gdzie gotowal chlopak z Bangladeszu. Jak tylko mnie uslyszal, wyskoczyl zza wegla. Okazalo sie, ze mieszkal kiedys w Irlandii i zna stamtad wielu Polakow. Do jego knajpy zachodzi podobno sama Anna Maria Jopek. Zaloga knajpy kojarzyla ja i jej plyty. Przyjemnie!

Samo miasto jest rozlegle, dzielnice zdaja sie zlewac jedna z druga i naprawde mozna sie niezle nachodzic. Dobre buty to mus. Z transportu publicznego skorzystalam raz, aby dojechac do Belem, a pozniej wsiasc do tramwaju bylejakiego, czyli slynnej 28-ki. Trawmaj byl zapchany i sterczal w korku, wiec postanowilam chodzic wszedzie, bo nie mialam cierpliwosci czekac i denerwowac sie, czy mnie okradna, czy nie. W Belem skosztowalam legendarnych ciasteczek pasteis de nata z cieplym budyniem, w rownie legendarnej Pasteis de Belem, gdzie musialam czekac na stolik, tylu bylo chetnych. Ciasteczka ok, ja nie jestem szczegolnie ciastowa i mnie nie powalily. Duzo fajniejsze byly monumenty w Belem, czyli klasztor, slynna wieza i pomnik odkrywcow. Nie widzialam nikogo wdrapujacego sie na owe obiekty, choc podobno mozna z nich podziwiac widoki. Musialy byc tego dnia zamkniete.

Dotarlam pieszo do bazyliki Estrela, ktora niestety byla niedostepna dla zwiedzajacych (jakis pogrzeb mial miejsce...). Naprzeciwko jest bardzo przyjemny park, gdzie ludzie sobie w najlepsze rozbili piknik. Takie Boze Narodzenie to ja rozumiem :)

Bardzo podobal mi sie deptak nad Tagiem, gdzie zachody slonca sa przepiekne i czuje sie atmosfere nostalgii i saudade. Najlepiej utrzymana dzielnica wydaje sie Chiado, Baixa ujdzie, choc nawet na Rua Augusta, jak sie spojrzy w gory, widac opuszczone, zaniedbane kamienice. Oczywiscie tu i tam zebrajacy ludzie. Praca do Comercio najlepiej sie prezentuje z luku triumfalnego, na ktory mozna wjechac za 2.5 euro i jest to dobra alternatywa dla skapcow, ktorym zal 5 euro na winde Santa Justa. Wedlug mnie warto zaliczyc jedno i drugie.Nie weszlam do zamku, choc go obeszlam ze wszystkich stron. Dobra rekompensata byly miradouros, czyli punkty widokowe, w tym wspomniana Graca, Senhora de Monre i San Pedro de Alcantara oraz Santa Catarina i najbardziej znany Santa Luzia. Nic nie kosztuja a panoramy oferuja przednie, do tego mozna na miejscu strzelic espresso. To mi sie w Lizbonie podobalo najbardziej.

Bairro Alto za dnia prezentuje sie nieciekawie, znow obdrapane, wysprayowane (co oni maja z tym grafitti!), Alfama za to okazala sie calkiem sympatyczna, malutka, cicha. Mila odmiana po zgielku Baixa.

O ile nie skusilam sie na Zamek Sao Jorge, to wszystkim polecam twierdze Maurow w Sintra. Uwaga: kolejki po bilet na pociag z Rossio sa gigantyczne. Bilet do Castelo Dos Mauros kosztuje raptem 6.5 euro, a jest wart kazdego centa. Z centrum Sintra mozna wziac autobus, ktory nas tam podrzuci, a potem zabierze do palacow - Gargameli, jak je nazwalam. Ja oraz wielu innych turystow podreptalismy pieszo, dzielnie pokonujac strome wzniesienie. Na samym zamku tez trzeba sie troche nawspinac po waziutkich schodkach na liczne baszty, jednak widok z gory wynagradza wszystko. Po tej marszrucie pokrecilam sie po Sintrze, ktora jest malutka i totalnie zapchana skosnookimi turystami i wrocilam do Lizbony. Widoki po drodze nieciekawe, blokowiska jak na osiedlu Swietokrzyskim w Kielcach, aczkolwiek fajnie prezentuje sie akwedukt.

Gdzie bym nie pojechala, przyplatuje sie do mnie jakis dziad i tym razem nie bylo inaczej. Niejaki Wiktor, ktory za mlodu podrozowal i byl tez w Polsce (Krakow, Katowice, Warszawa), zaoferowal mi sie jako przewodnik i polecil lokal z fado. Jak pozniej sprawdzilam w Internetach, lokal mial kiepskie recenzje. W ogole z tym fado to jakas kpina. Licza 17 euro sa wstep, jedzenie jest stanowczo za drogie, spiewy rozpoczynaja sie kolo 10 - 11 wieczorem. Nie skorzystalam, w zamian za to wstapilam do Muzeum Fado (w niedziele wstep za darmo). Dodam, ze Wiktor nawijal biegle po angielsku i wlasciwie kazdy poslugiwal sie tym jezykiem lepiej badz gorzej. W telewizji leca filmy z napisami, zamiast dubbingu, co niewatpliwie pomaga w nauce jezyka. W takiej Hiszpani angielskiego nie znal nikt.

Cos jeszcze moge dodac ? Bylam ogolnie zaskoczona, ze w Christmas bedzie tylu turystow, ale skoro pogoda sprzyja, to nie ma sie co dziwic. W lecie musi tam byc istne pieklo. Ruch samochodowy to jeszcze inna historia. W takiej ciasnocie auta w ogoly nie powinny miec wstepu do centrum ale nie, kazdy jezdzi, a raczej czolga sie 10 mil na godzine.

Czy powroce do Lizbony ? Raczej nie.Czy sie zakochalam ? Nie, bo ja kochliwa z natury nie jestem. Zrobilam duzo ladnych jak mniemam zdjec, opalilam sie w grudniowym sloncu i spedzilam kilka dni z dala od mojej angielskiej dziury. Kiedy wyladowalam na Heathrow, odetchnelam z ulga. Dobrze byc z powrotem w normalnym, przynajmniej ekonomicznie, kraju.

Niech przemowia obrazy, za sprawa bloggera rozpieprzone po calej stronie, za co z gory przepraszam: