For Your Pleasure

For Your Pleasure

Sunday, November 29, 2015

***

Na Olfaktoria.pl - Ekskluzywny blog o perfumach i stylu zycia - trafilam pare miesiecy temu szukajac blogow i stron o tematyce zapachowej. Wiecej tam o stylu szeroko pojetym, selektywnych kosmetykach, bo tylko takich autorka uzywa (jakaz to selektywnosc skoro z kazdej wolnoclowki czy drogerii wylewaja sie tony mazidel ? Niewazne...), najlepszych i najgorszych silowniach w Warszawie i tak dalej. Skupialam sie na perfumach wiec nawet nie zauwazylam wpisu, ktory w ostatnim czasie niezle zamieszal w blogosferze tudziez You Tube, wszystko to dzieki wrzucie na Pudelka, bez ktorej zamieszania chyba by nie bylo :)

http://www.olfaktoria.pl/2014/08/8-cech-idealnego-faceta/

Tytul mowi sam za siebie, u gory przystojny jak zawsze George Clooney wiec juz jakby mamy pewien obraz tego, co za chwile przeczytamy. Gdyby post byl opatrzony wizerunkiem brooklynskiego hipstera z gitara akustyczna pod pacha te 10 cech zapewne wygladalo by zgola inaczej.

1. Wiek. Olfaktoria uznaje tylko mezczyzn starszych o co najmniej 10 lat, argumentujac, ze sa oni dojrzalsi zyciowo (jak sie dowiadujemy z kolejnych cech, sa tez po prostu ustawieni materialnie; jesli nie sa, nalezy ich wzorem starozytnych Spartan zrzucic ze skaly).

Jak mialam 20 - pare lat, tez mnie pociagali o 10 lat starsi panowie. Niestety, zaden z nich nie okazal sie nadzwyczaj dojrzaly, a tylko jeden byl w jakichs 50 % "ustawiony". Im sama jestem starsza, tym mniej mi imponuja 50 latkowie, czesciej za to mnie irytuja pogladami rodem ze sredniowiecza, mizoginizmem oraz tym, ze nie wiedza co to Bluetooth, Spotify czy BitTorrent. Doswiadczenie i madrosc zyciowa w ich przypadku sprowadza sie na ogol do uciazliwych rozwodow i bulenia kasy na pazerne byle zony i takiez dzieci. Znam takiego, co ma czworke (dzieci, nie zon). Omijam szerokim lukiem. Podobnie z takimi, co udaja chodzace Wikipedie. No litosci...

2. Ambicja. Olfaktoria bierze pod uwage tylko tych, co dorobili sie wlasnym sumptem, odrzucajac przedstawicieli intratnego zawodu 'syn'.

Po prostu chce kasiastego, ale zeby sie bogaty tatus nie wtracal :) Calkiem sprytne, bo przeciaz na 100 % beda wtracac sie byle alimentowane zony, dzieci i kochanki. Starsi zamozni tak maja...

3. Przedsiebiorczosc. Delikwenci na etacie odpadaja. Przyszly Olfaktorius musi miec wlasna dzialalnosc. Co ze specjalistami pracujacymi na kontraktach ? Dziwne kryterium...

4. Zarobki. To przytocze w calosci:

Pochodną przedsiębiorczości są zarobki. Facet musi zarabiać:
  • ponadprzeciętnie
  • oraz więcej ode mnie
W przeciwnym razie nie będę go szanować. Mężczyzna musi mi bowiem imponować. Facet zarabiający mało lub mniej ode mnie to nieudacznik, koniec kropka.

 Nie dowiadujemy sie niestety, co oznacza ponadprzecietnie oraz ile to jest wiecej od zarobkow Olfaktorii zatem ciezko sie ustosunkowac do tego wymagania. W warunkach polskiej emigracji w UK, gdzie, wnoszac z lektory licznych forow obrotny nasz rodak zarabia jakies £2000 miesiecznie na reke a jego partnerka zazwyczaj polowe mniej, zaimponowanie niewiascie wydaje sie byc nietrudnym zadaniem. W Polsce, gdzie od wielu pokolen mezczyzni to niezaradna kupa pijacego nieszczescia, sprostanie wymaganiom Olfaktorii moze sie okazac nie lada problemem.

5. Gentleman. Przytrzymywanie drzwi itd. To, ze faceci nie przytrzymuja drzwi, to wg Olfaktorii wina feministek, nie rodzicow chamow, ktorzy tych chamow wyhodowali. Jestem jak najbardziej za dobrymi manierami, choc prawda jest taka, ze i szarmancki mezczyzna moze w glebi ducha gardzic kobietami, ktore uwaza za gorszy i glupszy od siebie gatunek.

6. Madrosc. Olfakoria chce kogos lepszego od siebie. Bedzie stanowic doskonale uzupelnienie dla standardowego samca, ktory poszukuje glupszej partnerki, bo wtedy czuje sie niezagrozony i bardziej macho. Kazdemu wedle potrzeb. Co to jednak znaczy byc madrym ? Zjesc encyklopedie ? Dostac doktorat ? Wykiwac fiskusa ? Wywalczyc nizsze alimenty ? Licho wie...

7. Meskosc, czyli tzw. jaja. Idealny mezczyzna mowi, to co mysli i nigdy sie nie obraza. Olfaktoria nienawidzi nianczyc - znow, w polskich warunkach, gdzie od stuleci trwa w najlepsze hodowla obrazalskich maminsynkow, o autentyczne jaja nie jest nie latwo...

8. Wyglad. Bez znaczenia. Czytaj: jak juz ma te wlasna firme, kogo trzeba rabnie drzwiami, kiedy indziej je przytrzyma, glosuje na Korwina, zarabia podaprzecietnie to niech juz ma i te lysine i wiszace brzuszysko. Wszak ja bede piekna za nas dwoje :)

Na koniec najważniejsze: facet musi akceptować to, jaka jestem. Nie może mnie zmieniać w kurę domową czy zamykać w złotej klatce. Mężczyzna powinien być moim wsparciem, mentorem i kołem napędowym w jednym. Umożliwiać mi rozwój i być dla mnie wyzwaniem.

Powyzszy post wzbudzil sporo kontrowersji a nawet agresji w polskim Internecie. Siedem z osmiu wymienionych cech prowadza sie do pieniedzy, ktorych zrodla Olfaktoria upatruje w potencjalnym partnerze. Stawia sprawe jasno, co nalezy docenic, nawet jesli jej podejscie zalatuje 'marital prostitution'. Co ciekawe, jej poglady na temat feminizmu i uwielbienie dla Korwina jakos nie kloca sie z jej pragnieniem rozwoju, niechecia do zlotej klatki. Swoja droga, jestem bardzo ciekawa, na ile Olfaktoria spelnia wymagania swojego targetu...



Saturday, November 28, 2015

***

Podsluchana w pracy, luzno rzucona uwaga miedzy dwoma gentlemanami:

"Rownie dobrze moglbym go sobie w supel zawiazac, jest kompletnie bezuzyteczny"

Ach, te uroki open plan office :) Czlowiek sie mimochodem roznych rzeczy dowiaduje. Moze i lepiej, wiadomo kogo unikac zeby nie skonczyc jak zrozpaczona Samantha:




Saturday, November 21, 2015

***

Od pewnego czasu snuje teoretyczne plany na przepiekna date moich 40-tych urodzin, do ktorych mam jeszcze wprawdzie pare lat, ale lubie sobie na zapas porozmyslac jakbym chciala je uczcic :) Najbardziej by mnie ucieszyla jakas wyprawa, w miejsce egzotyczne ale i nowoczesne, gdyz Dita lubi nowoczesnosc w domu i zagrodzie. Zaden tam trzeci swiat, brud, smrod, tubylcy zalatwiajacy sie gdzie popadnie...wiecie, co mam na mysli. Zle znosze widoczne oznaki biedy, w Lisbonie irytowali mnie bezdomni spiacy w centrum i grzebiacy po smietnikach, a to wszak Europa. W pracy ostatnio trafiaja nam sie projekty zainspirowane lokalizacjami geograficznymi - spedzilam sporo czasu czytajac na Internecie o Yorkshire i jego specjalnosciach dawniej i dzis (lukrecja i rabarbar, ciasto imbirowe, piwo imbirowe), bylo tez sporo zlecen od klientow z Irlandii marzacych o swieczce pachnacej irlandzkim torfem...Ostatnio zas podeslali nam pomysl o nazwie 'Japanese Forest' i jak zwykle zaczelam o tym czytac, bo w pierwszej chwili Japonia wcale mi sie nie kojarzyla z lasami. Jak zaczelam czytac, to tak mnie wciagnelo, ze znalazlam kilkanascie blogow z podrozy tamze, jak rowniez filmy/kanaly na You Tube, m.innymi jeden pochodzacy od mlodego Krakowianina, ktory w Tokyo zalozyl wlasna firme. Vlog interesujacy, ale komentarze pod nimi...zreszta spojrzcie sami:





Well...no comment :D

Wracajac do meritum: Nippon wydaje sie byc idealna destynacja na taka wycieczke, jaka mam na mysli. Jest wiele lokalizacji, jakie chcialabym zwiedzic, ale nie wszystkie sie nadaja na 2 tygodniowy (w porywach 3 tygodniowy, jesli w pracy sie zgodza) samodzielny wyjazd. Po pierwsze, musi byc to miejsce bezpieczne dla samotnej kobiety, takie, gdzie nie bede zaczepiana, molestowana czy potencjalnie zgwalcona przez taksowkarza. Po drugie, musi byc czysto i porzadnie! Nie znosze syfu, brudu, balaganu i chaosu. Po trzecie, musi byc to kraj swietnie skomunikowany, zadne jazdy osiolkami, nedzne marszrutki, autostopy itd. Shinkansen natomiast...Tak, to by mi odpowiadalo:




Nastepne warunki to oczywiscie powody, aby tam w ogole sie tluc, a zatem walory klimatu, natury i kultury.

Dla mnie byloby to cos w rodzaju self-discovery journey, wiec nastawialabym sie przede wszystkim na przyrode, swiatynie shinto i buddyjskie oraz tradycyjne zaulki miast, czas spedzany zas w gwarnych metropoliach ograniczylabym do niezbednego minimum. Zupelnie mnie nie interesuja komiksy, neony i ogolnie ta strona ichniej cywilizacji Z miast po pobieznej lekturze danych internetowych zainteresowalo mnie kojarzace sie wszystkim z bomba atomowa Nagasaki:




Zaskoczylo zas polnocne Hokkaido - to bogactwo kwiatow! Nawet pola lawendy:





Decyzja, kiedy jechac, nie bedzie latwa. Z jednej strony moje urodziny przypadaja na okres kwitnienia sliw i wisni (hurra), niestety zbiegajacy sie tez ze wzmozonym ruchem turystycznym, ktorego apogeum przypada na poczatek maja. Szkoda by bylo przegapic cos tak pieknego:




Z drugiej strony, to jesienia klony sie czerwienia (rym niezamierzony!) i natura oraz wtopione w nia zamki szogunow i swiatynie wygladaja najefektowniej:




Las bambusowy za to zielony przez okragly rok:




Na szczescie do 2019 roku mam troche czasu aby zebrac fundusze - drozyzna w Japonii jest legendarna, ale tez sporo mitow rozsiali ludzie podrozujacy po swiecie z jednym tobolkiem i spiacy na dziko w namiotach. Najdrozsze sa noclegi, zas na pociagi mozna kupic karte turystyczna JR dajac duze oszczednosci i umozliwiajaca szybkie, jak na kraj ciagnacy sie 3000 km z polnocy na poludnie, przemieszczanie sie. Jedzenie 'uliczne' wcale nie jest drogie. Wiadomo, nie bedzie to wycieczka za £500 a raczej za znaczna wielokrotnosc tej kwoty, ale czy 'czterdziecha' nie jest tego warta ? :)

Dwie sprawy ktorych sie obawiam, to dogadanie sie - tubylcy nie mowia ponoc zbyt dobrze po angielsku - oraz narazenie na efekty katastrofy w Fukushima wywolanej przez tsunami w 2011. Jednakowoz rzad tamtejszy juz podjal dzialania, zeby kraj przygotowac na Olimpiade Letnia w 2020, totez mozna sie spodziewac rozbudowy infrastruktury turystycznej i byc moze poprawy pod wzgledem znajomosci angielskiego. Jesli chodzi o promieniowanie, coz, przezylam Czarnobyl wiec jak raz mnie diabli nie wzieli...Umrzec tak czy siak na cos trzeba.

Z alternatywnych pomyslow bralam pod uwage Nowy Jork, ktory jest jednak troche oklepany, trudno mi spotkac kogos, kto by tam nie byl :) Nie chcialabym byc tam sama. Na razie nie przyszlo mi do glowy inne miejsce, gdzie jest bezpiecznie, wygodnie i czlowiek moze spokojnie sobie jezdzic gdzie chce nie bedac meczonym i zaczepianym, a tubylcy sa nienatretni. Jak ktos ma cos do polecenia to prosze proponowac :)

Sunday, November 15, 2015

***

Wczoraj aby nie dac sie przygnebieniu i smutkowi ktory zial z telewizorow, Internetow, prasy i radia zapuscilam sobie 'In Bruges', w ktorym wg mnie najbardziej blyszczy nie Colin Farrel czy jego nieco spokojniejszy towarzysz, a grajacy Harrego, soczyscie klnacy Ralph Fiennes. Brugia jest przepieknie sfotografowana i nie dziwie sie odwiedzajacym ja tlumom.Mam zamiar tam kiedys pojechac. Paryz chyba niepredko sie zisci, choc ode mnie to jakies 3.5 pociagami. Mozna na upartego obskoczyc w jeden dzien. Z drugiej strony, wszyscy kiedys umrzemy wiec nie dajmy sie paranoi, bo bandytom wlasnie o to chodzi, aby nas zastraszyc i sparalizowac. Skadinad zastanawiam sie gdzie sa teraz milosnicy hord atakujacych Europe bez granic, skoro wiadomo juz ze jeden z zamachowcow przesliznal sie do UE pod plaszczykiem migracji ? No, gdzie sa ci obroncy praw czlowieka, gotowi pootwierac granice i nawpuszczac co popadnie ?

Po 'In Bruges' polecialo 'Julie & Julia' z przesympatyczna Amy Adams, ktora potrafi wygladac jak bogini seksu, jak milion dolarow a przynajmniej bardzo pociagajaco, co udowodnila w 'American Hustle':




W 'Julie & Julia' natomiast prezentuje look zgola odmienny i az dziw, ze jedna i ta sama osoba, w koncu ladna i drobna kobietka potrafi sie tak niekorzystnie zaprezentowac. Oczywiscie bylo to podyktowane przez role: Julie za dnia jest szeregowym pracownikiem korporacyjnego boxu, wieczorami stoi przy garach, przypala beef bourguignon i opisuje to wszystko na blogu. Nie bardzo jest sie po co stroic.




Bohaterka przypomina mi troche czasy liceum z polowy lat 90-tych; cztery lata w trampkach i dzinsach z rozszerzanymi nogawkami, bo o dzisiejszym wyborze sklepow stacjonarnych i internetowych moglismy sobie pomarzyc.




Dziewczyna z sasiedztwa, niby schludnie, a nudno.




Kurcze, w sumie jakby mi ktos kazal przez rok gotowac z ponad 700-set przepisow francuskiej kuchni tez bym sie pewnie wbila w jakies dresy...

Podobnej metamorfozie poddano piekna Rosamund Pike w 'Gone Girl'. Wystaczylo zabrac rozjasniane wlosy, zmyc makijaz, zalozyc chustke a la babina z targu i z it girl zrobila sie szara mysz. A to przeciez wciaz ta sama osoba:







Przyklady w druga strone, czyli jak wzrost zamoznosci odbil sie na wygladzie:





Jaki z tego moral ? Geny genami ale nawet najpiekniejszych mozna skutecznie oszpecic brzydkimi stylizacjami, fryzurami, niedobranymi kolorami. Blogerka Olfaktoria by sie z tym nie zgodzila, ona dzieli kobiety (mezczyzn moze tez...) na piekne, zwyczajne i brzydkie i basta :)




Ja przychylam sie jednak do slow Coco Chanel, ktora, sama nie bedac pieknoscia, glosila iz nie ma kobiet brzydkich, sa tylko zaniedbane. Zaniedbane wizualnie, mentalnie, przepracowane i niedoceniane. Jakie wnetrze, takie 'zewnetrze'.


A tak w ogole to:




Amen!



 



Sunday, November 01, 2015

***

Obracamy sie ostatnio w tematach mieszkanowych: jedni kupuja, inni sprzedaja, inni cierpliwie czekaja na wiekszy lokal socjalny, bo dzieci im rosna...Jak to w zyciu. Ja zas od czasu do czasu zerkam na tablice ogloszeniowe, jestem bowiem zainteresowana kupnem mieszkania 2-3 pokojowego w polskim miescie uniwersyteckim, pod wynajem dla studentow badz pracownikow naukowych. Sledze oferty, ogladam ogloszenia i coz widze ? Abstrahujac od cen, widze straszliwy wrecz przeglad zbrodni na estetyce. Co sie zmienilo w polskich mieszkaniach od upadku komuny ? Co zastapilo mebloscianki na wysoki polysk, turecki dywan, paprotke i dziergane koronki pod telewizorem, ewentualnie na (rzadkosc, w dobie plaskich odbiornikow) ?

Wnetrza generalnie podpadaja pod kilka kategorii, lacza je jednak elementy wspolne. Kategorie nazwalabym:

  • babcina; mieszkanie po starszych osobach, podarowane przez komune, dotrwalo do 2015 roku w niezmienionej postaci; posiada swoisty urok dziejow minionych
  • I love IKEA; jak sie latwo domyslic, mieszkanie jest niemal w calosci urzadzone meblami i rekwizytami szwedzkiej sieci
  • Kocham taniosc; tandetne regaly, brzydkie wersalki (mebel w UK nieznany), dziwne dywaniki; bardzo niskobudzetowe i nieprzemyslane
  • Full wypas; jedziemy po bandzie - skrzyzowanie nowojorskiego loftu artystycznego z siedziba krola disco-polo; szare marmury i blysk zlotego kranu w lazience, bar w pokoju dziennym, trafia sie i rura do tanca, sciany udaja gola cegle, pseudo-kominek...a wszystko to na 40 m2

Elementy laczace wszystkie mieszkania to straszliwe polaczenia kolorystyczne. Polacy oszaleli, jak weszly te wszystkie Castoramy i Liroje. 1000 odcieni farb do wyboru ? Zrobmy sraczkowata zolc na jednej scianie, a ostra fuksje na scianie obok. Dywan pstrokaty, narzuta na fotel z jeszcze innej parafii. Migrena gwarantowana. Oprocz tego rzuca sie w oczy zagracenie oraz potencjalne ubostwo intelektualne lokatorow - wiele wnetrz nie posiada choc cwierci regalu na ksiazki, filmy DVD czy nagrania. 

Ogladajac tak prezentujace sie mieszkania trzeba mocno uruchomic wyobraznie aby dostrzec kryjacy sie pod tandeta potencjal... 

 Model 'Babcia spi w kuchni na wersalce' plus obrzydliwy kolor scian...


 Koronka wiecznie zywa...

 Polak kocha czerwien i biel tak na meblach...

 ...jak i na scianach. Co to za mania malowania jednej sciany na kontrastujacy, ciemny i meczacy kolor ?


 Jest dywan, jest paprota!


 
 Na lewo ciapy, na prawo ciapy, wszystko oblane mocnym pomaranczem...



 Straszliwych ciap ciag dalszy, tu w tonacji nude... 





Znow doskonale dobrana kolorystyka...

Dziekujemy Panstwu, dobranoc :)

Za rozjezdzajace sie na wszystkie strony fotografie z gory przepraszam - ja swoje, blogger swoje.
 






 

Thursday, September 10, 2015

***

O tym, dlaczego Airbnb jest fajne :)

W ostatnia sobote zmuszona bylam nocowac w Brighton z uwagi na odbywajacy sie tam koncert. Nie zdazylabym na powrotny pociag do domu, ceny hoteli oscylowaly wokol £150 za wcale niewysoki standard..raz kozie smierc, pomyslalam i zabukowalam nocleg przez Airbnb. Nawet nie apartment, tylko pokoj. U kogos w mieszkaniu.

Przez przyjazdem dogadalam sie z wlascicielka o ktorej przyjade, a ona wytlumaczyla mi jak znalezc jej charakterystyczny, kilkunastopietrowy blok. Mieszkanko na 13 pietrze, sloneczny (jak sie okazalo o poranku!) i kolorowy pokoik z balkonem i widokiem na cokolwiek halasliwa arterie Brighton i oczywiscie morze. Na drzwiach plakat Che Guevara, w przedpokoju martensy. Wlascicielka okazala byc sie troche starsza ode mnie, krotka ostrzyzona, drobniutka hipsterka (napisalabym punkowa, ale punki zostaly chyba w tych czasach wyparte przez hipsterow). Taki klimat feministycznej Manify, wnoszac z ogolnego wystroju mieszkania :) Pogadalysmy moment, dostalam klucz, zostawilam depozyt za ow klucz o ktory kobita sie nawet nie dopominala, obiecalam, ze nie wroce bardzo pozno i podladowawszy telefon pognalam w kierunku Brighton Dome. Jak chcecie sie za darmo nawdychac marihuany, okolice tegoz przybytku jak i calego Royal Pavillion nadaja sie do tego celu znakomicie :)

W drodze powrotnej z koncertu zahaczylam o maly sklepik zeby nabyc butelke wina, na trzezwo bowiem tego zobaczylam i uslyszalam rozebrac sie nie dalo, a poza tym czulam sie troche przeziebiona. Dotarlam do bloku, w mieszkaniu nie bylo nikogo. Spedzilam jakis czas na balkonie z winkiem, po czym poszlam spac. Rano wstalam okolo 9-tej, przekonana, ze niedlugo bedzie czas sie wymeldowac...okolo 10-tej wlascicielka zadzwonila dopytujac sie jak spalam i czy wszystko jest w porzadku. Okazalo sie, ze spedza sloneczny poranek u znajomych na lodce :) Dopilam swoje winko, przegryzlam Pringlesami i choc niezbyt dobrze sie czulam to postanowilam pojsc 'na miasto', czyli tandetne molo a potem na male zakupy w M&S. Szkoda, ze samopoczucie mi nie dopisalo, bo chcialam lepiej poznac Brighton. Drugi raz bylam w tym miescie i nadal mi sie ono nie podoba. Dominujaca kategoria mieszkancow to mlody hipsterek, ktorego rodzice placa £10 k rocznie za media studies czy inna poezje stosowana zeby sobie latorosl mogla pobalowac przez trzy lata a potem isc do pracy u kolegi ojca w marketingu. Poza tym tlumy londynczykow zwalajacych sie na weekendy tanim i szybkim pociagiem.Caly tydzien robimy w City a w sobote udajemy alternatywe. Pomijajac te obserwacje, Brighton Dome to zacna sala, choc radze na przyszlosc nie siadac w przednich rzedach, jesli zespol ustawia na froncie trzy bardzo poteznie brzmiace perkusje ;) Tyle w temacie.

Na drugi dzien dostalam maila od wlascicielki ze zwrocila mi moj depozyt na Paypal, co tylko podsumowalo to mile doswiadczenie z Airbnb. Na pewno bede w przyszlosci korzystac. Swoja droga, tak wpuszczac obcych do domu i zostawiac ich samopas ? Nie bylo tam wprawdzie co krasc, ale zawsze...Podziwiam.

A Airbnb serdecznie polecam jako alternatywe dla hoteli, hosteli i innych couchsurfingow. Da sie nocowac w nieuragajacych ludzkiej godnosci warunkach i w normalnych cenach ? Da sie.



Saturday, September 05, 2015

Back from Hibernia :)

Po irlandzkim weekendzie z Dublinia nasunal mi sie, a jakze, szereg refleksji. Przyroda irlandzka jest dzika, surowa i cala swa magie objawia kiedy slonce lekko wychyla sie zza chmur. Mysle, ze przy idealnie bezchmurnym niebie wrazenie nie byloby rownie silne. Wbrew mym obawom nie zmarzlam jak pies, a wrecz przeciwnie - lekko sie opalilam na twarzy, a w polarze bylo mi nawet za goraco. W tym samym czasie Dublin jak i Anglia 'cieszyly sie' paskudna pogoda na Bank Holiday. Mialysmy szczescie!

Po raz kolejny nie moglam sie nadziwic, jak w Irlandii jest czysto i schludnie. Mowie tu o prowincji, a nie o glownych ulicach Dublina czy Cork w sobotnia noc, kiedy przewalajace sie pijane tlumy zapewne robia syf. Domy wygladaja sympatycznie, nie znosze budynkow z czerwonej cegly, niepomalowanych, wygladaja wg mnie brzydko i jakby je niedokoczono. Uniwersytet czy inny gmach publiczny moge strawic, ale domy mieszkalne nie. Tym bardziej podobaly mi sie domostwa irlandzkie z duzymi oknami - okno w mojej angielskiej sypialni jest wielkosci chusteczki do nosa. Nowe budownictwo.

Jak juz jestesmy przy temacie mieszkan, mijalam 'Bankrupt City', czyli opustoszale osiedle porzucone przez dewelopera. Mijalam rowniez Jobstown, gdzie ponoc pracy ni ma, oraz owiane zla slawa Tallaght. Jechalysmy kolo Naas, gdzie, jak sie okazalo, miesci sie duza firma o profilu zblizonym do mojego. Jesli mnie kiedys wywala z UK, bo UK moze za pare lat glosami niewyksztalconych czytelnikow Daily Mirror zdecydowac o wyjsciu z Unii, sprobuje szczescia w Irlandii :)

Irlandia ma wielkie, otwarte przestrzenie. Wydaje sie slabo zaludniona, w kontrascie do UK, ktore jest, jak na niewielka wyspe, przepelnione i dodatkowo teraz zalewane bez litosci gotowymi na wszystko migrantami. Nie widzialam drapaczy chmur, wszedzie panuje raczej niska zabudowa. Czuc, ze jest to kraj bardzo prowincjonalny a im bardziej w glab, tym ciszej i bardziej 'dziko' (pod wzgledem przyrodniczym, hehe). Moze to byc zarowno zaleta, jak i wada. Mnie zachwycilo swieze powietrze w okolicy Brandon Mount, swietne cisnienie wody w lazience w B&B (z mojego angielskiego prysznica woda ledwo leci) i jej jakosc: pilam kranowke i byla smaczniejsza od niejednej wody mineralnej. Troche gorzej z sygnalem telefonii komorkowej i WiFi. Taka gmina...

Drogi fantastyczne, gladkie, nowe, nie widzialam przez dwa dni jednej dziury. Dla porownania, drogi (i chodniki, o ile sie ma szczescie trafic na takowe) w drogim Surrey sa tragiczne.Podrozowanie to przyjemnosc, aut niewiele, trafiaja sie niedzielni gamonie, ktorzy spowalniaja ruch, ale gdziez ich nie ma ?

Podsumowujac, byl to bardzo przyjemny, relaksujacy weekend i z wielka checia powtorzylabym ten scenariusz, tym razem kierujac sie w inne zakatki Irlandii :)

Podczas lotu powrotnego widac bylo pieknie z samolotu gory i plaze Walii. Dublinia ma wielka ochote sie tam wybrac, ja natomiast nie wykluczam przeprowadzki do tej krainy, oczywiscie pod warunkiem znalezienia satysfakcjonujacej pracy. Z tym moze byc problem, gdyz Walia cierpi na chroniczne bezrobocie, szczegolnie w bylych gorniczych miasteczkach. Z drugiej strony, jesli znakomita wiekszosc mieszkancow nie ma zawodu i umie wykonywac jedynie najprostsze prace, to nie ma sie co dziwic.Rozmawialam z kolezanka, ktora mieszkala 3.5 roku w Cardiff i bardzo to sobie chwalila. Pamietam Cardiff sprzed lat, jeszcze zanim zrewitalizowano zatoke i bylo tam szaro i smutno, ale to bylo w 2001 roku ! Walia ma najnizsze koszta zycia w Wielkiej Brytanii, za to, co place tu za moj pokoj moglabym wynajac dom i to z kilkoma sypialniami. Cienie walijskiej egzystencji to potencjalne odizolowanie, choc od lotnisk w Cardiff, Bristol i Birmingham nie jest az tak daleko. Pociag do Londynu jedzie dwie godziny, a z Holyhead na wyspie Anglesey mozna zlapac prom do Dublina :) Nie wspomne juz o pieknej scenerii.

Wszystko zalezy od tego, jak kto definiuje jakosc zycia. Dla jednych jest to pub i Costa za rogiem, dla innych walking distance do high street, dla jeszcze innych widok z okna na gory czy laki i czysta woda w kranie. Ja juz wiem, ze nie wprowadze sie nigdzie, gdzie nie ma Internetu fibreoptic i nie hulaja komorki. Z tego co pamietam, sygnal na Snowdonie byl doskonaly :)



Sunday, August 02, 2015

***

Czas na maly update kosmetyczno-pielegnacyjny. Tu istotna uwaga: zmierzam obecnie w strone minimalizmu oraz produktow naturalnych. 'Moj' minimalizm polega na tym ze nie mam 10 kremow a 3-4. Nie testuje namietnie nowosci ani nie szaleje po SPACE NK ani zadnych takich skupiskach oferujacych marzenia w sloiczku za grube setki funtow. Doszlam tez do wniosku, ze wywalenie wiecej niz £20 na krem czy tez, powiedzmy, w porywach do £50 na jakies tam serum do twarzy to czysta glupota. Pracujac pare juz lat w branzy mocno powiazanej z kosmetykami widze, jak producenci tych cudeniek klamia w zywe oczy i wypisuja na opakowaniach niczym nie uzasadnione obietnice. Jak nie kolagen, to roslinne komorki macierzyste czy inny kwas hialuronowy. Zadna z tych substancji nie ma prawa zadzialac na skore od zewnatrz, wiec kupujac owe mazidla mozecie rownie dobrze wrzucic pieniadze do toalety i spuscic wode. Na jedno wyjdzie. Nie ma rowniez takiej sily we Wszechswiecie, ktora by za pomoca kremu wepchnela wam do skory wilgoc, zas spryskiwanie sie wodami termalnymi da skutek odwrotny, czyli wysuszy gebe na wior, ku zgryzocie uzytkownika a radosci producenta sprzedajacego w najlepsze wode w spreju...

Po tym nieco pesymistycznym wstepie podziele sie paroma odkryciami. Po pierwsze, kapsulki z witamina A + E, z apteki polskiej, za ok 5 zl. Wyciskamy ostroznie zawartosc na dlon i wsmarowujemy w lico a rano budzimy sie z nowa twarza. Nie zartuje. Witamina A - tu w formie retinoli palmitas - to wszak slynny retinol, jedyny skladnik preparatow przeciwzmarszczkowych, ktory faktycznie wykazuje udowodnione dzialanie na nasza skore. W kremach drogeryjnych jest go tyle, co kot naplakal, zeby nie zrobic klientowi krzywdy. Zamiast placic kilkadziesiat czy kilkaset zlotych za krem, lepiej siegnac po 2500 IU retinolu za prawie darmo i obserwowac niemal natychmiastowe efekty. Oczywiscie przy zachowaniu nalezytej ostroznosci, czyli sprawdzic, czy nie uczula i tak dalej.

Inny sympatyczny zakup z apteki w Galerii Krakowskiej (wysokie ceny ale dobry wybor wszelakich rodzimych marek) to krem brzozowo - rokitnikowy z betulina firmy Sylveco. Pomaranczowy (!), bardzo tresciwy i tlusty. Jak znalazl na trudne warunki atmosferyczne, narty czy nawet sezon grzewczy. Sklad bardzo prosty: oleje i to, co wymieniono na opakowaniu. Inny fajny krem na jaki trafilam zaintrygowana marka to rosyjski Krem do zachowania mlodosci (hihi) 35 - 50 lat Babuszki Agafii. Nawkladali tam jakichs syberyjskich wyciagow i dali wyjatkowo natretny cytrynowy zapach, ale krem dziala! Widze rano efekty, twarz faktycznie wyglada gladko i swiezo. Za jakies 10 - 13 zl mozna sprobowac.

Nadal uzytkuje olej arganowy firmy Neal's Yard, kupiony w lipcu zeszlego roku za jakies £17. W pracy dostalam zas krem Repose brytyjskiej naturalnej marki Temple Spa. Milo sie go uzywa, choc nie wchlania sie zbyt dobrze no i zapach moze nie kazdemu przypasc do gustu. Na plus, olejki eteryczne w nim zawarte dzialaja nieco wysuszajaco na pryszcze. Zdecydowanie nie wart £39, jak juz wspomnialam wczesniej - te ceny sa kompletnie nieuzasadnione ani skladem ani dzialaniem.

Bywajacych w Londynie namawiam na wizyte w wielkim LUSH-u, gdzie mozna znalezc rzeczy niedostepne w innych filiach tej sieci. LUSH ma mase produktow nikomu niepotrzebnych, jakies henny w kostkach, pastylki do mycia zebow, pasty myjace do twarzy...ale ma tez zacne maseczki, np. mietowa i czekoladowa. Jak juz jestem przy maseczkach, warto wspomniec o glince rhassoul, ktora ma wspaniale wlasciwosci oczyszczajace. Mam maly woreczek kupiony na eBay za grosze, rozrabiam z woda i rzucam na facjate od czasu do czasu. Byc moze jest to ziemia z czyjegos ogrodka, kto tego dojdzie, ale dziala fajnie i to sie liczy!

Do zmywania makijazu olej kokosowy. Do ciala - olej kokosowy, a takze czyste maslo shea, dosc upierdliwe w swej stalej postaci. Do mycia twarzy mecze olejek myjacy z The Body Shop a na wyjazdy zabieram 'maslo' z tejze samej serii tejze firmy. Jedno i drugie w zasadzie moze zastapic olej kokosowy :) Gdzies w przepasciach szuflad mam jeszcze rozmaite probki i resztki, np. maske enzymatyczna REN za ciezkie pieniadze, ktora odrobina wygladza twarz, poza tym nie robiac nic...Ziaje Manuka liscie oliwki, czyli paste myjaca o zapachu Kreta do zatkanych rur - strasznie mocny peeling, na pewno nie na ropne wypryski. Krem Avene jeszcze z zimy, Ultra Riche czy jakos tak, z maslem shea, bardzo dobry. Zadnych tonikow, serum, kremow pod oczy... I tak wbrew moim zapewnieniom sporo sie tego nazbieralo, aczkolwiek do konca roku powinnam juz wszystko zuzyc i pozostac przy tzw. bare essentials. 

Jak juz powiedzialam, jestem sceptykiem w kwestii kosmetykow, troche juz tego w zyciu zuzylam i naprawde uwazam, za zamiast wydawac kolejne £££ na Creme de la Mer, ktory jest takim podrasowanym Nivea, lepiej to zainwestowac w wyciskarke do sokow, masaz, weekend w Bordeaux albo od razu pomaszerowac na botox - wedle wlasnego uznania i potrzeb :)

Wednesday, July 22, 2015

***

Jaki czas temu obiegly polska prase tudziez Internet wiesci o straszliwych losach pracownikow polskiego oddzialu Amazona. Maja oni bowiem, o zgrozo, pracowac na czas, wyrabiajac targety, co wymaga zrecznego i szybkiego przemieszczania sie po hali, pakowania itd.

Pamietam, kiedy pierwszy raz przyjechalam do Anglii "na truskawki". Zbieralo sie je na akord, placono nam od skrzynki, czylo kto byl szybszy, ten zarabial wiecej. Mielismy krotkie przerwy i dluzsza obiadowa, wiedzielismy, ile godzin zbierania dziennie nas czeka. Bedac osoba slabowita z natury, na zebranie 5 kg skrzynki potrzebowalam az 15 minut. Nosilam dwie, nieraz trzy, zeby nie marnowac cennego czasu na latanie tam i z powrotem miedzy rzadkami. Wiedzialam ze musze sie sprezac - time is money.

Potem przyszedl czas na sprzatanie w hotelach. Znow, bylo np. 15 pokoi dziennie do sprzatniecia, czasem gruntownego, ze zmiana poscieli, czasem tylko ogarniecia. Wiedzialam, ze mam 10 min na pokoj, 5 min na lazienke, 5 min na odkurzenie i mopa, po czym chwytalam scierki i inne akcesoria i pedzilam do kolejnego pokoju. Po wysprzataniu musialam jeszcze wykalkulowac sobie czas na hol, recepcje, bar, restauracje i toalety. Konczylam punktualnie o 3 po poludniu i musialam sie ze wszystkim wyrobic. Zaden robot nie sledzil ile mi co zajmuje, sama siebie kontrolowalam. Inaczej nie bylabym w stanie wydajnie pracowac. W restauracji bylo podobnie - jest milion rzeczy do zrobienia, trzeba zmieniac obrusy, polozyc sztucce na kolejny dzien, przygotowac bufet, zbierac dziarsko talerze, roznosic jedzenie, biec do klientow z rachunkami, zbierac zamowienia - znow, bez dobrej dyscypliny czasowej jest to niemozliwe.

Pracowalam w sklepach odziezowych. Przychodzilismy przed otwarciem wykladac nowy towar i znow trzeba bylo to zrobic w okreslonych ramach czasowych. Kto kiedykolwiek porzadkowal sciane czy swoj dzial w Primarku lub podobnym sklepie wie, ze bez patrzenia na zegarek skonczenie tej beznadziejnej roboty jest malo prawdopodobne. Pracowalam w laboratorium, przygotowujac probki dla klientow - od razu mi powiedziano, ze mam robic minimum 10 dziennie, poswiecajac na jedna srednio pol godziny.

Cale zycie jestesmy w szponach czasu. Przychodzimy do pracy i wychodzimy na czas. Na zdawanie egzaminow mamy tyle a tyle czasu. Pociagi i autobusy przyjezdzaja zazwyczaj na okreslona godzine. Przy nawale obowiazkow time management jest absolutnie niezbedny. Dlaczego wiec w pracownikach Amazona takie zdziwienie, ze musza spelniac normy i czy faktycznie byly one az tak wysrubowane ? Pomijam kwestie plac i ogolnie traktowania tam ludzi. Wiadomo, Polska jest montownia i pakowalnia Europy, Polak to nowy Murzyn. Nie moge sie jednak oprzec wrazeniu, ze postawa 'czy sie stoi, czy sie lezy' jest pod nasza szerokoscia geograficzna wiecznie zywa. Co ciekawe, ci sami oburzeni Amazonczycy w podobnych realiach w UK czy Niemczech malo sie nie zabija za 6 funtow badz euro za godzine i niejednokrotnie sami urzadzaja wyscigi, ktory wydajniejszy, zeby potem pognac do drugiej czy trzeciej pracy, na gwizdek. Ktoz to pojmie...




Saturday, July 04, 2015

***

Dzis pozwole sobie na odrobine ekshibicjonizmu - na wesolo :) Przekonalam sie bowiem na wlasnej, hm, skorze o wysokiej 'skutecznosci' biustonoszy Wonderbra. Czerwiec uplynal mi na zakupach bielizniarskich, czyli, jak sie na Wyspach mowi, lingerie. Obkupilam sie glownie w M&S i Debenhams, maja fajne majteczki we wszelkich krojach od wielgachnych a la Bridget Jones do wycietych fig i majtek typu 'dwa paski na krzyz'. Zawedrowalam nawet do Victoria's Secret w Londynie i niespecjalnie mnie oferta zachwycila. Bedac w House of Fraser obejrzalam uwaznie kolekcje Triumph i Wonderbra wlasnie i wybralam sobie model 'cycki razem i do gory'. Na ogol unikam biustonoszy typu push-up, z pierwszej reki mam tez informacje, ze najwygodniejsze sa staniki ciazowe i dla matek karmiacych...to jednak raczej opcja typu boobs down a nie up. Przyszedl czas ponosic Wonderbre po miescie i po wsi, na obcisly, wyciety top i zobaczyc, czy cos sie bedzie dzialo...Przez pierwsze 15 minut czulam sie jak w cholernie niewygodnym chomacie. Pozniej przestalam biustonosz 'czuc' i zauwazac, zaczeto natomiast zauwazac mnie. Pan za lada w Waitrose rzucil solidnie okiem w moj dekolt. Kierowca autobusu wyszczerzyl zebiska w bardzo szerokim usmiechu i pokajal sie, ze bilety podrozaly. Zwazcie, ze kierowcy prowincjonalnych autobusow i autobusow w ogole sa notorycznie skwaszeni i grumpy. Jakis facio w kabriolecie sie zagapil na mnie na rondzie, a na rondzie to bywa niebezpieczne. Obejrzal sie nawet mlodzieniec w wieku szkolnym. Zerkali czesto gesto przechodnie obojga plci, panie z wyrazna niechecia. Wszystko to przez cycki w jakze skromnym rozmiarze 36 A. Ma racje Jacykow, trzeba grac dekoltem! Byle z umiarem...






Z innej beczki, zawitalam dzis na plantacji lawendy. Zapachu olejku lawendowego nie cierpie, kojarzy mi sie z jakims plynem do kapieli z czasow komuny. Zapach swiezych kwiatow lawendy toleruje, szczegolnie tych mniej slodkich odmian. Za to jaki mily widok dla oka! Prawie jak w Prowansji:




Fala upalow - upalem tu sie zowie wszystko, co przekracza  25 stopni - najwyrazniej dobiega konca. Niestety najladniejsze dni przesiedzialam w pracy, szczekajac zebami przez rozhulana klime. Za pare dni urlop w Polsce, licze na normalne lato, bez afrykanskich temperatur ale i z wystarczajaca dawka slonca i ciepla.

Sunday, June 21, 2015

***

Kampania Fundacji Mamy i Taty okazala sie niegodna piora Dublinii, na mnie zas zadzialala w taki sposob, ze otworzylam strone Eurostar aby sprawdzic, po ile wlasciwie sa bilety do tego calego Paryza (£36 w jedna strone, ale trzeba bukowac z wyprzedzeniem no i poranne oraz wieczorne kursy sa zazwyczaj drozsze). Zaden to wyczyn pojechac do stolicy Francji, czy jakiejkolwiek innej, ba, loty do Nowego Yorku mozna dostac juz od £400  w obie strony, zatem what the fuck ? Czemu Mama z Tata mitologizuje cos, co naprawde w 2015 roku zadnym cymesem nie jest, zarazem demonizujac kariery i specjalizacje, ktore rowniez cymesami nie sa, robia je bowiem miliony, wszelakich plci, orientacji i wyznan...

Rozumiem, co chcieli przekazac autorzy, abstrahujac od faku, ze cala ta Fundacja to jakies prawicowe oszolomy, ale niewazne. Sama uwazam, ze na dziecko, zwlaszcza pierwsze, trzeba sie decydowac do 35 roku zycia, a tak naprawde do trzydziestki. Im kobieta starsza, tym trudniej jej zajsc w ciaze. Jak ktos chce miec dzieci, niech sie za nie zabiera, poki jest mlody, zdrowy i silny, a nie budzi z reka w nocniku - ojej, mam 42 lata, chcialabym dzidziusia, in vitro nie pomaga...Too late. Z punktu widzenia dzieciaka starzy rodzice to rowniez zadna frajda, o czym osobiscie zaswiadczam.

Niestety, filmik rozpowszechniany przez Fundacje trafil jak kula w plot. Jest skierowany wylacznie do kobiet, krytykujac je za to, ze sie ksztalca, podrozuja a nawet maja czelnosc mieszkac w czyms lepszym, niz zapyziala kawalerka po dziadkach, zamiast wyjsc za Mietka zza miedzy i pokornie zaludniac i tak juz przeludniona planete. Gdyby pokazano mloda, dorabiajaca sie pare, ktora z roku na rok odwleka powolanie na swiat potomka, az stuka im czterdziestka, moze przeslanie bylo by nieco bardziej klarowne. Odwolywanie sie do stylu zycia naszych rodzicow (slub i pierwsze dziecko: kolo dwudziestki) czy dziadkow (jeszcze wczesniej) nie ma najmniejszego sensu: nikt przy zdrowych zmyslach, poza patologia, nie bedzie sie decydowal na zakladanie rodziny majac w perspektywie model: rodzice w jednym pokoju, dzieci w drugim, w kuchni babcia czy dziadek na wersalce, tolerowani wylacznie ze wzgledu na emeryture....Znalam bardzo wiele takich przypadkow. Ktos powie, ze za komuny bylo ciezej, nie bylo pampersow i gadzetow, a ludzie i tak sie rozmnazali. Coz, byc moze w dzisiejszych czasach zdrowy rozsadek wzial wreszcie gore nad instynktem. Zwlaszcza kobiety spostrzegly, ze mozna w inny sposob przezyc zycie, a zalozenie rodziny nie jest niestety gwarancja wiekuistego szczescia, bo tez nic nia nie jest. Last but not least, kampania mamotatowa obraza licznych Polakow i Polki, ktorzy chca dzieci, ale zwyczajnie ich na nie nie stac. Bog wprawdzie daje dzieci, ale na dzieci juz nie daje, sciagalnosc alimentow jest mizerna, mnostwo mlodych pracuje na smieciowkach. Jak, panie premierze, narobic dzieci i zyc ?

Polska pod przewodnictwem Dudy i Kaczynskiego stacza sie w taliban. Tymczasem moi znajomi w kraju rwa wlosy z glowy nad cenami podrecznikow, prywatnego dentysty (do panstwowego nie idzie sie dostac), nie maja na wakacje, bo kazda zlotowka idzie na utrzymanie rodziny i generalnie narzekaja na wszystko. Ja w tym czasie sledze loty na Skyscannerze i robie liste miejsc, jakie bym chciala odwiedzic zanim umre. Dzieci nigdy mnie nie interesowaly, tak jak nie interesuje mnie np. sport czy militaria i nawet milion dziwnych rzadowych inicjatyw na to nie wplynie bo mam juz swoj sposob na zycie i on mi bardzo odpowiada. Wspolczuje tylko rodakom i rodaczkom ze sa narazeni na oszolomstwo, no ale w takim kraju zyja a nie innym. Tylko patrzec jak kolejne dwa miliony zaglosuja nogami, a raczej kartami pokladowymi Ryanaira i przeniosa sie gdzies, gdzie zakladanie rodziny nie jest wymuszane, a zarazem jest znacznie prostsze.

Najlepsza w tym wszystkim jest beka Internautow i memy :)



Sunday, May 31, 2015

M&S - rant niedzielny

Jedna z ulubionych rozrywek brytyjskiej prasy, poza wieszaniem psow na imigrantach, jest komentowanie wynikow finansowych molocha High Street, czyli Marks & Spencers. M&S to bardzo stara firma.  Panowie Marks (polski Zyd, a jakze) i Spencer pod koniec XIX wieku zalozyli sobie w Leeds skromne stoisko, ktore dalo poczatek kilku mniej skromnym stoiskom i tak to sie dalej potoczylo. Przez wiele lat M&S uroslo do rangi narodowej instytucji, gdzie cale pokolenia zaopatrywaly sie w wysokiej jakosci produkty w korzystnych cenach, a pracownicy, w porownaniu z innymi sieciami handlowymi, byli traktowani wyjatkowo dobrze. Jak to wyglada w 2015 roku ? Po ilus tam kwartalach malejacej sprzedazy cos drgnelo i odnotowali lekki wzrost, co jest odstepstem od normy, prawda bowiem jest taka, ze wyniki M&S od dawna leca w dol. Nawet w okresach swiatecznych nie sa w stanie wycisnac maksimum zysku z promocji i wyprzedazy, podczas gdy ich rywale, jak NEXT, sprzedajacy zblizony asortyment w podobnych cenach, triumfuja. Za kazdym razem, kiedy tak sie staje, prasa i Internet szumi od komentarzy na temat przyczyn i kazdy zadaje sobie pytanie, kiedy siec w koncu upadnie, jak stalo sie chociazby z Woolworths. Polecam googlnac sobie 'frumpy M&S' i wyskocza wam bardzo ciekawe dysputy. Niestety, nie wyglada na to aby ktokolwiek kto sprawuje stanowisko CEO w danym momencie zaprzatal sobie glowe tym, co mysli internauta, potencjalny klient, zjadacz chleba, ktory moze i chcialby rozstac sie z paroma funtami w M&S ale wydaje je w Primarku, NEXT, TK Maxx, niepotrzebne skreslic. Ba, czy szanowny zarzad w ogole bywa we wlasnych sklepach, poczawszy od flagshipowego na Oxford Street ?




Wczoraj wstapilam do Marksa rozejrzec sie za czyms na letni urlop w Polsce. Mieli akurat kilkudniowa promocje -20% na ubrania z lnem, plazowe itd. Po wydaniu min £60 dostaje sie jako bonus M&S beauty box, ale z tego zdalam sobie sprawe juz po uiszczeniu rachunku i odejsciu od kasy, mijajac banery. Pani przy kasie jakos sobie o tej ofercie zapomniala i musialam upomniec sie o swoje u innego pracownika sklepu. Wracajac do tematu. Pierwsze, co nam sie rzuca w oczy jak wchodzimy do dowolnej filii Marksa to wiek klienteli, na oko opiewajacy na +60 lat. Ja czuje sie troszke dziwnie placzac sie miedzy Autographem a Indigo, podczas gdy starsze panie czekajace przed przymierzalnia patrza na mnie jakby chcac powiedziec: co ty tu dziecko robisz...M&S ma wiec renome sklepu dla starych ludzi, z nudnymi, a nawet okropnymi ubraniami. Z niezrozumialej dla mnie przyczyny nadal uwaza sie, za osoby starsze musza sie ubierac w babciowate, bure wory i straszne plaskie buty na gumowej podeszwie. Taki okropienstwa moza znalezc w Marksie, a jakze - wczoraj widzialam sandaly, jakie moja babcia nosila w polowie lat 90-tych. Dominuja jednak proby nadazenia za trendami, a raczej Marksowa ich interpretacja. Patrzylam z rozbawieniem, jak babcie i dziadkowie gapili sie na rzedy wieszakow z kanarkowo zoltymi spodniami dlugosci 7/8 i rownie kuriozalnymi 'culottes', czyli worowatymi i bardzo szerokimi szorto-spodnicami za kolano. Dla supermodnej seniorki ? Chyba nie. Dla supermodnej nastolatki ? Na pewno nie, taka popedzi do Primarka, albo Topshopu, jak ma wiecej kasy i tam sie zaopatrzy w ostatni krzyk mody. Tu jest pies pogrzebany: M&S stracil rozeznanie, kim sa jego klienci, co i komu i za ile powinien sprzedawac. Celuje we wszystkich, od mlodych po starych a nie zadowala tak naprawde nikogo. Mlodzi maja wlasne sklepy, dobrze zarabiajace kobiety w srednim wieku pojda do French Connection czy Jigsaw i tam znajda cos na czasie, podczas gdy emerytki beda uciekaly gdzie pieprz rosnie od kombinezonow w psychodeliczne ciapy czy pseudocyganskich spodnic z Per Una. Notabene, ta marka M&S sciaga chyba najwiecej hejtow w Internecie. Opinie sa jednoznaczne: fredzelki, cekinki, opetancze polaczenia kolorow, aplikacje, hafty - do kosza z tym wszystkim! Najlepsze rzeczy sa chyba w Autograph i Limited Edition, choc i tam trafiaja sie kurioza. Ogolnie rzecz biorac, M&S powienien miec trzy dzialy: basics, klasyka i trendy, kazdy dostosowany do targetu, czyli osob w wieku +25 - +60. Najstarsi klienci powoli (niestety) wymieraja, wiec osobiscie celowalabym w 30-50 latki z przecietnym portfelem.

 Basics. Sprobujcie nabyc w Marksie szafowy niezbednik, bialy T-shirt, z ostrym wycieciem pod szyja, rozmiar 10. Do tego jeszcze czarny, szary, granatowy, moze po jednym z dlugimi rekawami. Istnieje 99% szansy, ze nie bedzie ani w tym kolorze, ani w rozmiarze, na stolach beda walaly sie resztki size 20, a zaczepiony pracownik rozlozy rece i odburknie, ze nie maja 'in stock'. Maja, tylko w stockroomie, natomiast kretynska polityka nie pozwala im dokladac towaru za dnia. Polujacy na podkoszulki musi isc do Primaniego, gdzie znajdzie ich milion, w kazdym kolorze i rozmiarze, po 3 funty sztuka. W M&S - £6 - £8 i ich nie ma, wiec idziemy na zakupy gdzie indziej.

Rozmiarowka. Rozmiary sa dosc chaotyczne, bardzo zawyzone, ja sie czesto mieszcze w 8, choc normalnie nosze 10-12. Problem w tym, ze rzeczy na wieszakach zaczynaja sie 12, czesto 14 i w gore. Co maja zrobic osoby mniejszych gabarytow, powiedzialabym, normalnych gabarytow ? Czyz nie jest logiczne, ze skoro z polek i wieszakow sfruwaja rozmiary S i M, to trzeba ich zamawiac wiecej, zwlaszcza, ze wiekowi klienci i klientki nie borykaja sie zazwyczaj z horrendalna otyloscia, nie ma wiec potrzeby robic zapasow worow w rozmiarach 18 i wzwyz. Wczoraj znalazlam naprawde sporo rzeczy, ktore mi wpadly w oko, ale nie mieli mojego rozmiaru, wiec musialam kupic szarawary medium zamiast small i teraz na mnie troche wisza. Typowy przyklad tracenia kasy, bo klient znow pojdzie do lepiej zaopatrzonego NEXT. Inna sprawa, to brak dostepnosci towaru ze strony internetowej w sklepie - nie zlicze, ile razy wybieralam sie cos przymierzyc, bo spodobalo mi sie na stronie i oczywiscie tego nie mieli, mieli za to tuziny innych paskudztw. Nie umieja tez przewidziec sprzedazy, jak pokazala historia z rozowym plaszczem z reklamy. Sprzedali wszystko, a mogli sprzedac trzy razy wiecej. Fatalny system dystrybucji, planowania produkcji, logistyki - niepotrzebne skreslic.

Klasyka. Dlaczego M&S nie postawi na nia, zamiast wydziwiac z cudacznymi fasonami, ktorych i tak nikt nie kupi ? Dobrze skrojone dzinsy, tailoring, ladne a nie worowate garnitury i kostiumy, szeroka paleta damskich koszul i bluzek zamiast poliestrowych wzorkow a la blade rzygi. Interpretowanie trendow niech zostawia Zarze, ktora zrobi to szybciej i taniej. Jak juz chca cos wprowadzac na czasie, niech to bedzie wearable, na litosc boska. O co chodzi z tymi przykrotkimi gaciami, w ktorych kazda kobieta wyglada jak kaczka ? Z drugiej strony, potrafia przyjemnie zaskoczyc, ich olowkowe spodnice sa godne polecenia, a bluzki nie rozpadaja sie po pierwszym praniu i nie farbuja. Dzial bielizny rowniez sie broni, w tym oferta 3 za 2 (fajne majtki!), choc koszule nocne typu no more sex bym zdecydowanie zrewidowala. Nie wiem, jak staruszkowie sie zapatruja na linie Rosie Huntington-Whiteley, ja jeszcze nic z niej nie kupilam, choc kilka biustonoszy mi sie podoba.

Tyle by wystarczylo, zeby sklep przywrocic do dawnej pozycji lidera rodzinnych zakupow. W ostatnich latach rynek odziezowy zmienil sie nie do poznania. Kto nie lubi wydawac za duzo pieniedzy, moze sie udac do supermarketu i tam obkupic w rzeczy dla dzieci do szkoly. Namnozylo sie online retailers, ktorzy za ulamek ceny oferuja taka sama chiszczyzne, co sieciowki. Kupujacy ma naprawde olbrzymi wybor. Kolejni sowicie oplacani CEO i zespoly stylistow jakos tego nie widza, tkwiac w swoich wiezach z kosci sloniowej. Mam wrazenie, ze ani Marc Bolland, ani Sir Stuart Rose przed nim, nie maja zielonego pojecia o ubraniach i potrzebach kobiet. Ludzie z tytulami, dyplomami MBA, doswiadczeniem, a nie umieja ogarnac tego, co byle szatniarka by pojela: jak cos jest drogie, z poliestru, dziwaczne, brzydkie i na dodatek w zlym rozmiarze, nikt tego nie kupi, profitu nie bedzie, niewazne ile milionow pojdzie na kampanie reklamowe z Twiggy (Rita Ora ubierajace sie w Marksie ? Wolne zarty...) Moze czas najwyzszy, aby na czele M&S stanela kobieta ?




Saturday, May 09, 2015

Impresje budapesztanskie

Urlop, urlop i po urlopie. Tym razem padlo na Budapeszt, o ktorym rozmyslalam juz od dobrych paru lat, az wreszcie przyszla wiekopomna chwila :) Easy Jet lata tam z Gatwick, co mi bardzo odpowiada. Lot trwa jakies 2.5 godziny, trzeba jednak brac poprawke na ewentualne spacyfikowanie angielskiej holoty wybierajacej sie na wieczor kawalerski. Tacy ludzie nie powinni miec paszportow.

Z lotniska mozemy udac sie do centrum miasta taksowka, koszt ok 30 euro badz 8000 forintow, albo tez wsiasc w autobus i dalej przesiasc sie w metro, podobnie jak w Pradze, a koszt to 530 forintow. Lecac ponownie  na pewno skorzystam z drugiej opcji.

Pogoda potrafi zaskakiwac; pol soboty lalo, by po poludniu sie wypogodzic. W niedziele zalozylam na siebie wszystkie ubrania na raz i ocieplana kamizelke na polarze, zalujac, ze nie wzielam czapki oraz rekawiczek. W czwartek w poludnie natomiast musialam zejsc z balkonu, gdyz upal sie zrobil nie do wytrzymania. Co ciekawe, zauwazylam w Budapeszcie bardzo duzo salonow solarium ('Szolarium'). Po co im to, jak przez wieksza czesc roku maja slonce ? Byc moze na takie wlasnie dni, jak owa niedziela. Nawiasem mowiac, slonce na Wegrzech jest bardzo silne. Wystarcza dwie godziny spaceru i zamieniam sie w lobstera, aby nastepnie przejsc w naturalny dla mnie pomaranczowy odcien Jaffa Cake. Filtr 50 dla bladziochow to mus.

Przed wyjazdem naczytalam sie na Internecie o legendarnych kontrolerach i jakies dziwne instrukcje, jak kasowac bilety - przed wejsciem do metra, przy wyjsciu i jeszcze z dziesiec razy pomiedzy, tak na wszelki wypadek. Tymczasem przy kasownikach stoja pracownicy ktorzy chetnie tlumacza, co robic z tymi biletami, jak dzialaja transferowe np. na lotnisko. Linie sa dobrze opisane. Jakis czlek donosil, ze ciezko jest kupic bilety - czyzby nie zauwazyl wszedobylskich automatow gdzie za monety lub placac karta mozemy sie zaopatrzyc w bilety pojedyncze, calodobowe, 72 godzinne, tygodniowe, bloczki po 10 biletow i wreszcie Budapest card ? W mniejszych stacjach bilety sprzedaja takze placzacy sie tam pracownicy. Przy okazji, goraco polecam korzystanie z metra. Wszedzie sie pisze, ze miasto najlepiej zwiedzac pieszo, ale odleglosci w Budapeszcie sa porownywalne z londynskimi, co oznacza, ze mozemy truchtac dobra godzine lub dwie od jednego zabytku do drugiego, w spiekocie i spalinach.

Wegrzy sa w stanie komunikowac sie po angielsku, czesto tez rozumieja polski. Punkty informacji turystycznej wydaja foldery i mapki w naszym jezyku. Rodakow podczas weekendu majowego bylo zreszta w Budapeszcie zatrzesienie. Przyznam sie, ze troche sie obawialam jezyka wegierskiego, ale niepotrzebnie, jego znajomosc absolutnie nie jest potrzebna aby sie swobodnie poruszac po Budapeszcie, zamawiac dania czy ruszac w plener, jak my, do Eger czy Szentendre.Na niektorych odcinkach metra przystanki sa obwieszczane po angielsku, wiec nawet najwiekszy gamon nie powinien sie pogubic.

Wegrom nie odbilo jeszcze cenowo jak np. Chorwacji i Dubrownikowi. Za mniej niz 20 euro spozylam posilek, za ktory w Londynie zaplacilabym co najmniej trzykrotnie wiecej: pasztet z geskich watrobek i rozplywajaca sie w ustach wolowina z paprykowo - serowymi kluseczkami, do popitki pyszny lawendowy spritz. To byl zreszta moj najdrozszy obiad w Budapeszcie. Za 3 - 4 tysiace forintow najemy sie do syta dobra zupa gulaszowa, odpowiednikim naszego bigosu, oczywiscie z papryka, paprykowanym kotletem, a dla amatorow dziczyzny sa tez, nomen omen dziki oraz sarnina. Z papryka, lub bez. Nowinki kulinarne, fast foody, pizza, kebaby dotarly tez pod wegierskie strzechy a tradycyjny pörkölt czy paprykarz sa coraz rzadze. W Great Market Hall jak tez i w przyulicznych budkach mozemy uraczyc sie langoszem. To opcja dla autostowiczow i skapiradel: bardzo tlusty placek drozdzowy z serem i smietana. Amatorom wina polecam wizyty w winiarni, gdzie nalezy obowiazkowo wybrac sie z pustym baniakiem, czy tez butelka po Coca-Coli, a wlasciciel po degustacji zaopatrzy nas w pozadana ilosc winnego trunku. Ceny zaczynaja sie od 100 forintow za dwa litry...W sklepach natomiast kupimy flaszke Byczej Krwi za jakies 600-700 forintow. Burzuje moga sobie szastac i wydac powiedzmy 1000 - 3000 HUF za butelke. Ceny papierosow jak w Polsce, palacze nie sa dyskryminowani: kazdy uliczny kosz na smieci ma miejsce na niedopalki, palenie w ogrodkach kawiarniano - restauracyjnych jest calkowicie normalne, ba nawet lotnisko ma specjalny taras gdzie mozna zakurzyc przed odlotem.

Przede mna zadanie bojowe, czyli przedarcie sie przez kilkaset zdjec, aby wybrac te kilkadziesiat godnych uwagi. O Budapeszcie jeszcze napisze pare zdan, a teraz poprzestane na tym: nigdzie indziej nie czulam sie tak zrelaksowana i uspokojona, jak wlasnie tam. Czy byla to kwestia slonca, gulaszu, towarzystwa Dublinii, spokojnych i zrownowazonych tubylcow, a moze kombinacji wszystkich tych czynnikow naraz ? Do stolicy Wegier na pewno sie wybiore i to nie raz, nie zapoznalam sie bowiem z oferta kapielisk a i w samym miescie jest tyle do zobaczenia, ze tydzien poprzetykany jedniodniowymi wypadami to za malo.

C.d.n.





Sunday, April 12, 2015

***

Czas na krociutki update :)

Polecialam na dwa tygodnie do kraju przodkow ratowac nieszczesne uzebienie. Przy okazji 'zaliczylam' Wielkanoc, co bylo fajne o tyle, ze ostatni raz mialam te okazje 10 lat temu. Przeszlam sie swiecic koszyczek - a jakze - co bylo pretekstem do poobserwowania ludu katolickiego w srodowisku naturalnym. Ksiadz dobrodziej odczytal fragment Ewangelii, z ktorej wynikalo, ze mamy sie nie martwic o jadlo i napitek, gdyz Ojciec niebieski wie, czego nam trzeba i jesli bedziemy sie skupiac na sprawach duchowych, reszta bedzie nam 'dodana'. Po tym nastapilo kropienie i tu wazna rada: nigdy nie odkrywajcie koszyczkow, woda swiecona jest straszna pod wzgledem mikrobiologicznym, wszak wszyscy tam maczaja niemyte lapska. W drodze powrotnej zostawilam stowke w spozywczaku, w ten sposob 'dodajac' do wielkanocnego menu zacny zapas pysznej aromatyzowanej wodki Soplica - pobila nawet Lubelska, ktora tez uwielbiam.

Generalnie polskie spoleczenstwo popada w jakis obled dewocyjny. W kioskach Ruchu poznikaly magazyny z golymi babami, za to strasza Franciszki i inne papieskie dewocjonalia. Co i rusz ktos sie okazuje zacietrzewionym prawicowcem vel wojujacym chrzescijaninem, od chlopa przepychajacego rury w lazience do lekarzy. Fryzjerka z przejeciem opowiadala mi, jak to ledwo zdazyla sprzatnac mieszkanie przed koleda... Nawet za komuny nie bylo tak zle, choc wtedy wlasnie w dobrym tonie bylo ostentacyjnie walczyc z ustrojem za pomoca rownie ostentacyjnie wyznawanej religii. Teraz strach wlaczyc telewizor, bo pierwsze co podaja wiadomosci, to informacje o tym, co zrobil albo powiedzial ten, czy inny biskup. Dolozmy do tego walkowany od pieciu lat zamach smolenski i in vitro - tu akurat klechy szantazuja poslow grozba ekskomuniki, jesli ci zaglosuja ZA - oraz wszechobecne reklamy lekow na zgage, watrobe, hemoroidy itd. plus inna debiliade typu celebrity splash i rolnik szuka drugiej zony...No po prostu zgroza. Skoncentrowalam sie przez okres swiateczny na nadrabianiu zaleglosci filmowych, nawet zerkalam na tenis, bo to juz bylo lepsze od doniesien o ksiedzu pedofilu i jego igraszkach na Dominikanie. Ten akurat dostal siedem lat w pierdlu, ale i tak nie przyznaje sie do winy.

Zaczelam ogladac serial House of Cards, na ktory zawsze mialam ochote, odkad po raz pierwszy zobaczylam wielki billboard z Kevinem Spacey na dworcu Waterloo w Londynie. Wpadlam jak sliwka w kompot: Spacey jest fenomenalny jako cyniczny i wyrachowany gracz o wladze w Waszyngtonie, a Robin Wright w roli malzonki w niczym mu nie ustepuje. Zrobilam blad zerkajac na Wikipedie i dowiadujac sie o dalszych losach bohaterow, mimo to nadal ogladam z przyjemnoscia pochlaniajac dwa - trzy odcinki na raz. U mnie w pracy nie mam z kim powymieniac mysli jesli chodzi o dobry film, czy serial. Panowie ogladaja glupie blockbustery, a panie Twilighty, Graye i ktores z licznych seriali o wampirach, ewentualnie innych zombie. Oskar dla polskiej Idy przeszedl bez echa, ba, Oskary jako takie przeszly bez echa. Taka gmina.

Wrocilam do Anglii i zastalo mnie slonce i wiosenne temperatury, co bylo mila odmiana po lodowatych wichurach i sniegu z deszczem, jakim zegnal mnie Krakow. Jakze przyjemnie jest zalozyc wiosnny plaszcz i lekkie buty po pol roku spedzonym w puchowce i kozakach.  A juz za trzy tygodnie czeka mnie dluga majowka w Budapeszcie wraz z Dublinia. Atrakcji bedzie moc!


Sunday, February 01, 2015

***

Zaroilo sie ostatnimi czasy w TV programow rozmaitych na temat odzywiania i diet, ktore z ciekawoscia ogladam. Moge przekrecac nazwy, ale byl niedawno 'How good is your diet', byl 'Weighing up your enemy', gdzie dwie potezne panie licytowaly sie, ktore zrzuci wiecej wagi, byl wreszcie na BBC 4 bodajze niezwykle ciekawy dokument o eksperymencie przeprowadzonym na Uniwersytecie Westminster. Zebrano grupe mlodych wolontariuszy i przez ustalony czas pasiono ich dieta 5000 kcal w nadziei, ze przybiora na wadze. 'Udalo' sie to niektorym, byli tez tacy, ktorzy pomimo pochlaniania olbrzymich ilosci kalorycznych paskudztw nie byli w stanie przekroczyc pewnego limitu i bardziej utyc. Najciekawszy byl przypadek Azjaty, u ktorego wzrosl spoczynkowy metabolizm, a organizm zamiast odkladac tluszcz, zaczal odkladac...miesnie. Dodam, ze grupie zabroniono uprawiac jakiekolwiek cwiczenia. Interesujace bylo tez porownanie zawartosci tluszczu w masie ciala u mezczyzn i kobiet. Tlustawy misiek mial zaledwie 7 % body fat, a jego sucha jak wior kolezanka az 20 %, co jest norma u  obu plci. Szkoda, ze ten eksperyment trwal dosc krotko, po pol roku wyniki moglyby byc nieco odmienne. Byc moze udaloby sie nawet utuczyc Chinczyka, haha. Tak czy siak, zagadnienie metabolizmu i tycia jest duzo bardziej skomplikowane niz nam sie wydaje. Wniosek, jaki wyciagneli badacze byl taki, ze kazdy z nas ma genetycznie zaprogramowana wage ciala, do ktorej nasz organizm bedzie dazyl. Dlatego niektorzy nie moga przytyc i cale zycie wygladaja jak tyczki - i vice versa. Moja najnizsza waga osiagnieta przy pomocy diety 1200 kcal to bylo 52.5 kg przy 162 cm wzrostu. Czulam sie fatalnie i wygladalam tez nie najlepiej. Od jakichs 10 lat natomiast, czy mam prace fizyczna, czy siedzaca, czy jem trzy, czy 5 razy dziennie, czy jem mieso, czy jego zamienniki, czy jem slodycze, czy nie, czy jem fastfoody czy nie, waze ok 60 kg i mieszcze sie w oplywowy rozmiar 10. Czy jest sens walczyc o nizsza wage ? Moim zdaniem nie, wszystko bedzie po prostu na mnie wisiec. Jesli puszcze wiosla i bede np. przez miesiac czy dwa wpieprzac gotowe zarcie, a potem polece na dwa tygodnie do Polski raczyc sie zrazami w sosie wlasnym i michami pierogowymi, dojdzie mi jakies 4 - 5 kg, ktore po powrocie do normalnego jadlospisu pojda sobie precz.

A propos Polski. Popatrzylam sobie na menu kilku krakowskich restauracji, jako ze bede tam w okolicach moich urodzin oraz Wielkanocy i pomyslalam, ze byloby milo wyjsc gdzies na obiad. Sprawdzilam nawet Wierzynka. Ku mej rozpaczy, wszedzie kroluje kuchnia 'staropolska', tradycyjna i ciezka. Dobre to jak ktos haruje po 19 godzin w kopalni, ale dla trzech kobiet w wieku 30 - 60 lat, jedna semi-wegetarianka, druga z nadwrazliwym jelitem i poczatkami choroby wrzodowej i trzecia z wycietym woreczkiem ? Przykladowe menu z restauracji Wesele: zeberka, placki ziemniaczane, kaszanki, boczki, karczki...Jak sie gdzies trafia ryby, sa to dwie potrawy na krzyz. Nie moge sie oprzec porownaniu z Portugalia, gdzie polowa menu to byly ryby. Typowo warzywne historie, jak ratatouille czy leczo - mozna zapomniec. Bede szukac dalej, byc moze te flagowe knajpy przy Rynku celuja w turyste spragnionego naszej golonki, a w otrzewiach miasta kryja sie nieco laskawsze dla zoladka propozycje. Od razu nasuwa mi sie skojarzenie: jaka jest przyczyna tych powycinanych woreczkow, zgag, wrzodow, takze przedwczesnych zawalow, problemow z krazeniem i powazniejszych historii, na jakie skarza sie Polacy 40+, a im starsi, tym jest gorzej ? Czy mozna sie temu dziwic ? Skoro delikwent cale zycie jechal na tych zeberkach i kaszankach, a niekoniecznie wykonywal prace fizyczna, ktora pomoglaby jakos to zutylizowac, jak ma byc zdrowy ?

Nie mowie, ze nasza kuchnia jest straszna, bo nie jest. Pamietam z dziecinstwa ksiazke kucharska, taka na okolo 1000 stron, gdzie byly setki przepisow, ale w tym masa na zupy, potrawy jarskie i wreszcie na surowki, mnostwo surowek. Na koktajle owocowe, soki, w czasach, kiedy nie snilo sie nikomu o smoothies. Nasza kuchnia ma wiele zaoferowania, tylko trzeba dobrze poszukac. Moze nie kotlet, a raki ? Tez staropolskie :) Najtaniej jednak klienta zapchac tlusta swinina. Ktos powie: takie menu sie sprzedaje, to ludzie chca jesc. Mozna przeciez troche urozmaicic, nie mowie, ze zaraz pasztety z soczewicy i kotlety z orzechow ale na pewno cos sie z tym da zrobic. Zagraniczny turysta tez by docenil, bo nie wierze, ze oni wszyscy raduja sie na widok smalcu i skwarek.




Standardowy Polak jest przyspawany do michy gulaszowo - pierogowej, choc to sie powolutku zmienia. Lekarze bebnia od lat, ze nalezy ograniczyc (nie odstawic w 100 %, to domena wojujacych wegan) nasycone tluszcze zwierzece. Ja bym zasugerowala, zeby ukochana miche kotletow, udzca, co tam kto lubi, zostawic sobie np. ma niedziele, badz inny dowolny dzien, kiedy mamy okazje odpoczac i poswietowac. Raz w tygodniu swiateczny obiad, jak to dawniej bywalo - ludzi nie bylo stac na mieso kazdego dnia, wiec taki niedzielny rarytas byl wyczekiwany przez caly tydzien. Raz - ale dobrze, czyli moze lepszy jakosciowo stek, bo skoro wydajemy mniej na mieso, to mozemy sobie pozwolic na drozsze, a nie najtansze i najtlustsze. Dwa - trzy razy w tygodniu ryba. Znowuz, lepiej rzadziej, a smaczniej i zdrowiej, czyli kupujemy lososia, a nie obslizgle kostki rybne. W pozostale dni tygodnia mamy do wyboru bialka roslinne, czyli fasolki, grochy, soczewice, quorn. Jak do tego dolozymy zatrzesienie warzyw z polskich sklepow, mozna robic setki kombinacji: makarony, risotta, pikantne ziemniaki po hindusku ze szpinakiem, naprawde opcji jest multum. Nie da sie tego wsadzic do koszyczka ze swieconka i tesciowa na niedzielnym obiedzie  nie bedzie zachwycona (gdzie sa zrazy!), ale musimy wybierac: tryb zycia schorowanych dziadow albo nasze zdrowie.

Tyle powinno wystarczyc, zeby wyjsc na prosta. Zadne Dukany, Kwasniewskie, zadne oszolomy Tombaki, zadni z dupy wyjeci vlogerzy z You Tube...

Po tej tyradzie pro-zdrowotnej zwierze sie, dlaczego wybieram sie do Polski wiosna. Jak zwykle, impulsem do zabukowania lotu sa problemy z zebami. Tego problemu nie udalo mi sie jak dotad rozwiazac dieta. Nie moge sie doczekac, zwlaszcza ze korona prywatnie to teraz koszt 1000 - 1500 zl, a implanty to juz kwestia paru tysiecy. Szacuje, ze wydam miedzy £500 - £1000, a kontynuacja nastapi podczas kolejnej wizyty w lipcu. Dodam, ze zeby nie tylko mi sie psuja, ale juz lamia, co nie napawa mnie optymizmem w moim dosyc jeszcze mlodym wieku. Jesli ktos wie, co z tym fantem robic, prosze o porade. W miedzyczasie lykam Osteocare i odliczam dni do wylotu.

Na sam koniec polece interesujaca ksiazke. Nic odkrywczego, ale mozna przejrzec:




Sunday, January 04, 2015

***

Nie robie New Year resolutions, na dobry poczatek zrezygnowalam z silowni, ktora i tak od czerwca jest w remoncie, oraz wypalilam urlopowo kilka paczek Cameli. Great start. Mam jednakowoz kilka pomyslow.

Po pierwsze. Zamiast gym, w kazdy weekend, o ile pogoda laskawie zezwoli, zabierac aparat i dluzszy obiektyw do Londynu na runde fotografii ulicznej. Ostatnio tak zrobilam i chodzilam non stop przez 8 godzin, co jest duzo ciekawsze i przyjemniejsze od machania konczynami na maszynach. W ogole chce sie w tym roku bardziej poswiecic pstrykaniu nie tylko na wyjazdach, ale i na co dzien. Wokol mnie nie ma nic ciekawego, wiec pozostaje Londyn. Potrzebuje tez jakis sensowny zoom, zatem mam zadanie bojowe: znalezc takowy na eBay.

Po drugie. Przestawic sie na gotowanie po wlosku. W moim mniemaniu, od gotowania sa kucharze, ja tylko przyrzadzam posilki, najlepiej a la Jamie w 30 minut, a jeszcze lepiej w 15. Przestudiowalam moj piekny przewodnik CULINARIA Italy i zaznaczylam najfajniejsze przepisy i wskazowki. Jutro robie zapas passaty, kupuje dobra (!) oliwe, jakis fikusny makaron, parmezan sobie sama zmiele moim bish-bash-Boshem, do tego na biezaco warzywa i mam to z glowy. Dowiedzialam sie z tejze ksiegi, ze to wloska krolowa Katarzyna Medycejska nauczyla Francuzow sztuki kulinarnej, analogicznie do Bony na polskim dworze. Kuchnia wloska jest prosta, konkretna i pyszna, do tego zdrowa, jesli zachowamy proporcjum, mocium panie. Pasta z feta, bazylia  i pomidorkami koktajlowymi ? Check! Risotto na tysiac sposobow ? Check ! Polenta (mozna dostac w Hollands&Barret) jako alternatywa dla owsianki ? Check. Nawet najwieksza fajtlapa dalaby rade, co dopiero ja :)

Po trzecie, wymieniam garderobe. Najchetniej wywalilabym 90 % na smietnik i poszla zakupic kompletnie nowa capsule wardrobe np. w M&S, ktory jest zawalony mamuskowymi, ciotkowymi, babcinymi okropienstwami w rozmiarze 20, ale tez miewa np. fajne spodnice olowkowe. Pencil skirts to zreszta moje najnowsze odkrycie. Zawsze sadzilam, ze beda mnie pogrubiac, tymczasem leza jak druga skora, pieknie podkreslaja talie, biodra i tylek. Dokupuje wiec co jakis czas poszczegolne elementy i ku mej euforii, wszystko w mojej szafie zaczyna wreszcie do siebie pasowac i moge robic niezliczona ilosc kombinacji. Grunt, to odpowiednia kolorystyka (w pastelach wygladam jakbym miala ciezka niedokrwistosc), fason (tylko tailoring) i oczywiscie odpowiedni rozmiar. Jak sie uporam z szafa, biore sie za buty, bielizne i akcesoria. W rok powinnam sie uwinac.

Po czwarte, poza majowka w Budapeszcie i lipcowa wizyta w Polsce, mam ochote zrobic sobie prezent na urodziny i wyskoczyc gdzies w koncu marca, byc  moze do Bolonii albo Florencji na weekend. Namawiam kolezanke z pracy, zeby porzucila meza i dzieci i sie do mnie przylaczyla. W odpowiedzi slysze: nie, bo czuje sie winna, kiedy wydaje pieniadze na siebie. Albo: boje sie ich zostawic samych. Nie chodzi tu o noworodki, tylko sztuk dwie w wieku 9 i 13 lat. Jestem pewna, ze zatarliby rece z uciechy, jakby zostali sami, wlacznie z mezem, zawsze to troche spokoju :) Bede ja urabiac, lot od nas mozna ustrzelic za 60 funtow w obie strony z podrecznym, mieszkanie na Airbnb za 25 euro za noc. Na dwie osoby...Coz to za wydatek, na litosc boska, nawet sprzataczke by bylo stac. Wiem, ja tego nie pojme, bo nie mam dzieci.

Po piate, nauka nowego jezyka. Ciagle mam dylemat, czy francuski (pod katem pracy byloby dobrze), czy niemiecki, czy jeszcze inszy ?

Poza tym wszystkim fajnie byloby zmienic prace i przeniesc sie blizej albo wrecz do stolycy. Innych szumnych planow na razie nie mam. Chce sie cieszyc zyciem, nowymi doswiadczeniami, rozwijac hobby. Normalka :)


Thursday, January 01, 2015

Poswiatecznie i noworocznie

Witam w Nowym Roku!

Przejde od razu do relacji z kilkudniowego pobytu w Lizbonie, ktory przypadl na tegoroczne swieta, jako ze akurat wtedy mam dlugi urlop, jak co roku zreszta.

Nastawialam sie na nalezny stolicy splendor i przepych, zastalam zas biede, bezdomnych, zaniedbane choc niegdys piekne budynki, chmary azjatyckich i czarnoskorych imigrantow handlujacych marycha, a wszystko to w scislym centrum. Az strach pomyslec, co sie wyprawia w reszcie kraju...

Pogoda - marzenie. W tym roku sie udalo, bo w poprzednim bylo deszczowo. Trafil mi sie raptem jeden pochmurny, choc cieply dzien i malenka mzawka. Poza tym piekne slonce, bezchmurne niebo i temperatura dobijajaca do 18 stopni. Tylko w Sintrze byl ziab, no ale to gory.

Ceny bardzo na plus. Dojazd z lotniska Aerobusem 3.5 euro, w jakies 15-20 min bylam na przystanku Picoas, skad powloklam sie brukowanymi uliczkami w kierunku mojego hotelu. Po drodze minelam ludzi grzebiacych w duzym smietniku. Smieci byly zreszta wszedzie, choc, trzeba przyznac, usypane w sterty i kupki i czekajace na poswiateczne sprzatanie. Pety walaja sie na prawo i lewo, choc wszedzie sa kosze sprytnie przystosowane do gaszenia niedopalkow. Ten narod tak ma...

Hotel byl super tani, bo taki sobie wybralam. 12 euro za noc, z dzielona lazienka, z ktorej chyba malo kto poza mna korzystal. Warunki spartanskie, ale lepsze niz w hotelu w Pradze, za ktory placilam 40 euro/noc. Codziennie musialam dreptac z samej gory Avenida de Liberdade do centrum, co mi nie przeszkadzalo, bo sama aleja przyjemna, pomijajac wylegujacych sie na lawkach meneli. Smiesznie w kontrascie wypadaly sklepy Prady, Korsa i innych Gucci - sruci, gesto nagromadzone na tejze reprezentacyjnej ulicy. Ludzie wysypujacy sie z drogich, jak mniemam hoteli, tak czy siak nadziewali sie na krazacych kloszardow. W tej sytuacji wcale nie zalowalam swojego wyboru. Pierwszego dnia polecono mi isc w kierunku placu Martim Moniz, ze tak niby najblizej centrum. Poszlam, przecierajac oczy na widok licznych minimarketow prowadzonych przez mniejszosc z Bangladeszu oraz rozmaitych podejrzanych murzynow. Wszystko oczywiscie obskrobane, zapuszczone i usmarowane grafitti. Na szczescie z Martim bylo juz blisko do punktu widokowego Graca, gdzie wreszcie sie usmiechnelam, podziwiajac piekna panorame. Od tamtej pory do i z hotelu szlam juz tylko Avenida. Lepiej na zimne dmuchac...

Wspomniana mniejszosc, plus Chinczycy z ich bufetami okazuja sie przydatni podczas swiat, ich restauracje i sklepy sa bowiem otwarte caly rok. Nie oznacza to, ze pozostale knajpy byly zabite dechami. O ile 24-go i 25-go na miescie bylo spokojnie i sympatycznie, od 26-go wysypala sie turystyczna stonka. Gdzies to wszystko musi jesc, wiec i lokale kusily ofertami w stylu dwa dania, kawa i dzbanek wino za 10 euro. Sniadanie mozna tez zjesc, amerykanskie (jaja, bekony, tosty) albo ichnie, za kilka euro. Maja tez Starbucksa i McDonalds, dla tych, co sie boja kafejek, solonych dorszy i innych sardynek. Jest wybor, dla kazdego cos sie znajdzie. Nic spektakularnego kulinarnie mi sie nie przytrafilo, a najlepszy obiad zjadlam chyba w tradycyjnej restauracji, gdzie gotowal chlopak z Bangladeszu. Jak tylko mnie uslyszal, wyskoczyl zza wegla. Okazalo sie, ze mieszkal kiedys w Irlandii i zna stamtad wielu Polakow. Do jego knajpy zachodzi podobno sama Anna Maria Jopek. Zaloga knajpy kojarzyla ja i jej plyty. Przyjemnie!

Samo miasto jest rozlegle, dzielnice zdaja sie zlewac jedna z druga i naprawde mozna sie niezle nachodzic. Dobre buty to mus. Z transportu publicznego skorzystalam raz, aby dojechac do Belem, a pozniej wsiasc do tramwaju bylejakiego, czyli slynnej 28-ki. Trawmaj byl zapchany i sterczal w korku, wiec postanowilam chodzic wszedzie, bo nie mialam cierpliwosci czekac i denerwowac sie, czy mnie okradna, czy nie. W Belem skosztowalam legendarnych ciasteczek pasteis de nata z cieplym budyniem, w rownie legendarnej Pasteis de Belem, gdzie musialam czekac na stolik, tylu bylo chetnych. Ciasteczka ok, ja nie jestem szczegolnie ciastowa i mnie nie powalily. Duzo fajniejsze byly monumenty w Belem, czyli klasztor, slynna wieza i pomnik odkrywcow. Nie widzialam nikogo wdrapujacego sie na owe obiekty, choc podobno mozna z nich podziwiac widoki. Musialy byc tego dnia zamkniete.

Dotarlam pieszo do bazyliki Estrela, ktora niestety byla niedostepna dla zwiedzajacych (jakis pogrzeb mial miejsce...). Naprzeciwko jest bardzo przyjemny park, gdzie ludzie sobie w najlepsze rozbili piknik. Takie Boze Narodzenie to ja rozumiem :)

Bardzo podobal mi sie deptak nad Tagiem, gdzie zachody slonca sa przepiekne i czuje sie atmosfere nostalgii i saudade. Najlepiej utrzymana dzielnica wydaje sie Chiado, Baixa ujdzie, choc nawet na Rua Augusta, jak sie spojrzy w gory, widac opuszczone, zaniedbane kamienice. Oczywiscie tu i tam zebrajacy ludzie. Praca do Comercio najlepiej sie prezentuje z luku triumfalnego, na ktory mozna wjechac za 2.5 euro i jest to dobra alternatywa dla skapcow, ktorym zal 5 euro na winde Santa Justa. Wedlug mnie warto zaliczyc jedno i drugie.Nie weszlam do zamku, choc go obeszlam ze wszystkich stron. Dobra rekompensata byly miradouros, czyli punkty widokowe, w tym wspomniana Graca, Senhora de Monre i San Pedro de Alcantara oraz Santa Catarina i najbardziej znany Santa Luzia. Nic nie kosztuja a panoramy oferuja przednie, do tego mozna na miejscu strzelic espresso. To mi sie w Lizbonie podobalo najbardziej.

Bairro Alto za dnia prezentuje sie nieciekawie, znow obdrapane, wysprayowane (co oni maja z tym grafitti!), Alfama za to okazala sie calkiem sympatyczna, malutka, cicha. Mila odmiana po zgielku Baixa.

O ile nie skusilam sie na Zamek Sao Jorge, to wszystkim polecam twierdze Maurow w Sintra. Uwaga: kolejki po bilet na pociag z Rossio sa gigantyczne. Bilet do Castelo Dos Mauros kosztuje raptem 6.5 euro, a jest wart kazdego centa. Z centrum Sintra mozna wziac autobus, ktory nas tam podrzuci, a potem zabierze do palacow - Gargameli, jak je nazwalam. Ja oraz wielu innych turystow podreptalismy pieszo, dzielnie pokonujac strome wzniesienie. Na samym zamku tez trzeba sie troche nawspinac po waziutkich schodkach na liczne baszty, jednak widok z gory wynagradza wszystko. Po tej marszrucie pokrecilam sie po Sintrze, ktora jest malutka i totalnie zapchana skosnookimi turystami i wrocilam do Lizbony. Widoki po drodze nieciekawe, blokowiska jak na osiedlu Swietokrzyskim w Kielcach, aczkolwiek fajnie prezentuje sie akwedukt.

Gdzie bym nie pojechala, przyplatuje sie do mnie jakis dziad i tym razem nie bylo inaczej. Niejaki Wiktor, ktory za mlodu podrozowal i byl tez w Polsce (Krakow, Katowice, Warszawa), zaoferowal mi sie jako przewodnik i polecil lokal z fado. Jak pozniej sprawdzilam w Internetach, lokal mial kiepskie recenzje. W ogole z tym fado to jakas kpina. Licza 17 euro sa wstep, jedzenie jest stanowczo za drogie, spiewy rozpoczynaja sie kolo 10 - 11 wieczorem. Nie skorzystalam, w zamian za to wstapilam do Muzeum Fado (w niedziele wstep za darmo). Dodam, ze Wiktor nawijal biegle po angielsku i wlasciwie kazdy poslugiwal sie tym jezykiem lepiej badz gorzej. W telewizji leca filmy z napisami, zamiast dubbingu, co niewatpliwie pomaga w nauce jezyka. W takiej Hiszpani angielskiego nie znal nikt.

Cos jeszcze moge dodac ? Bylam ogolnie zaskoczona, ze w Christmas bedzie tylu turystow, ale skoro pogoda sprzyja, to nie ma sie co dziwic. W lecie musi tam byc istne pieklo. Ruch samochodowy to jeszcze inna historia. W takiej ciasnocie auta w ogoly nie powinny miec wstepu do centrum ale nie, kazdy jezdzi, a raczej czolga sie 10 mil na godzine.

Czy powroce do Lizbony ? Raczej nie.Czy sie zakochalam ? Nie, bo ja kochliwa z natury nie jestem. Zrobilam duzo ladnych jak mniemam zdjec, opalilam sie w grudniowym sloncu i spedzilam kilka dni z dala od mojej angielskiej dziury. Kiedy wyladowalam na Heathrow, odetchnelam z ulga. Dobrze byc z powrotem w normalnym, przynajmniej ekonomicznie, kraju.

Niech przemowia obrazy, za sprawa bloggera rozpieprzone po calej stronie, za co z gory przepraszam: